Noc przespał w wykrocie, ukołysany gadaniną rebelianta, i dopiero następnego poranka miał sposobność przyjrzeć się mu dokładniej. Siny Paluch okazał się niskim człowieczkiem o czerwonym, napuchłym obliczu i nierówno przyciętej brodzie. Nie był pierwszej młodości, lecz spod jego skórzanej kamizeli wystawały silne, żylaste ramiona, przy tym poruszał się tak pewnie i żwawo, aż pan Krzeszcz musiał wołać o spoczynek. A wędrowali wcale rączo, bowiem udało im się odnaleźć stegny, wydeptane w gęstwie przez leśnego zwierza.
– Oj, ojciec – Siny Paluch z powątpiewaniem popatrzał na opuchnięte nogi pana Krzeszcza, które ten na postoju moczył w leśnym źródle. – Daleko to my się tym sposobem nie doturlamy.
– Zdałoby się odetchnąć – przytaknął pan Krzeszcz, który istotnie zbolały był wielce. – Przeczekać.
– Przeczekać? – syknął przez zęby Siny Paluch. – A na co ty, ojciec, zamierzujesz przeczekiwać? Aż książę pan po całej okolicy wici roześle? Nam trza naprzód bieżąc, aby szybciej, żeby się o nas tutejsza ludzia nie zwiedziała. Bo książę na buntowników nagrodę naznaczył, ot co, a rajcowie od siebie grosiwo dołożyli za niewiasty popalone popod świątynną bramą. Cała nadzieja, że jeszcze wieść do miejscowych nie doszła, boby nas w powrozach do najbliższego sołtysa zawlekli.
– Za co niby? Toć my im nijakiej krzywdy nie uczynili! – zaprotestował pan Krzeszcz.
– Za srebrniki! – dobitnie rzekł buntownik. – Coś ty, ojciec, kołowaty? Tutaj po osadach chłopy niewolne siedzą, u nich bieda aż skwirczy. Będą polować na zbiegów zacieklej, ojciec, niźli ty na pchły w kubraku. Módl się, stary, żebyśmy chabetę jaką zrabowali. Bo ja ci rzetelnie rzeknę, że za wolno leziesz.
Pan Krzeszcz rzucił ukradkowe spojrzenie ku szerokiemu nożowi w ręku Sinego Palucha. Buntownik bardzo zgrabnie ukroił plaster szynki i cały do gęby wepchał, bynajmniej nie zamierzając dzielić się specjałem. Kord zaś starannie wytarł o skórzane portki i położył obok siebie, zbyt daleko, by pan Krzeszcz zdołał doń nieznacznie sięgnąć. Mordercze owo narzędzie straszliwie niepokoiło pana Krzeszcza. Domyślał się bowiem, że jeśli zacznie marsz opóźniać albo czym prostaka urazi, ten bez żadnego skrupułu zaszlachtuje go w dziczy.
Jednak nieznane bóstwo miało kolejny raz wybawić pana Krzeszcza z opresji. Pod wieczór rebeliant wypatrzył pszczoły i nie dbając o praktyków borowych, którzy za wyłupienie barci ogniem palą i kiszki na wierzch wypuszczają, do cna je z miodu obłupił. Pan Krzeszcz objadł się bez pamięci, lecz nie zapomniał o czujności. Jest barć, myślał sobie, muszą też blisko być bartnicy. Jakoż wnet Siny Paluch przystanął, wietrząc niby pies.
– Dobra nasza, ojciec! – rzekł uradowany. – Ogień czuć. Będziem wieczerzać pod dachem.
– Zmierzch idzie – napomknął pan Krzeszcz – tedy pospieszajmy.
– Powoluśku, stary! – Siny Paluch uśmiechnął się z wyższością. – Mroku trzeba czekać, a potem dobrze się rozpatrzyć, żebyśmy z głupoty nie wyleźli na książęcych pachołków albo, co gorsza, na Servenedyjki. Ty się zresztą, ojciec, nigdzie nie wybieraj, boś zanadto stary i niemrawy.
Obelga ubodła pana Krzeszcza, lecz co miał czynić? Objaśniać prostaka, jak dawnymi czasy podchodził nocką wraże dworce w Wilczych Jarach, a tak cicho, że się ni jedno bydlę w oborze nie zbudziło? Przylgnął do pnia brzozy, bezdźwięcznie odmawiając pacierze. Gałęzie w górze nad nim kołysały się na wietrze, coś tam w szumie trzepotało i niespokojnie poświstywało. Lecz na dnie lasu zaległa ogromna cisza, aż pan Krzeszcz słyszał wyraźnie, jak polna mysz przemyka pomiędzy źdźbłami wyschłego zielska.
Przymknął oczy i jak żywe stanęło przed nim stare ro dowe dworzyszcze na skraju Lipnickiego Półwyspu. Ech. byle przysiąść na własnej przyzbie, pomyślał, na słoneczku domowym, mleka chłodnego w skwar skosztować, z sąsiadami pogwarzyć. Człek szlachecki winien na swoim folwarczku siedzieć, z dala od miejskiego zamieszania i rozgwaru pustego. Z dala od dworów pańskich, gdzie obyczaje zepsute, pohańbione. Z dala od gościńca chamskiego, z dala od ostępu, gdzie tylko zwierz dziki a zbójca grasuje. Czas się wreszcie do dom wrócić.
Co się nie stanie, błysnęło mu z nagła w znękanym umyśle. Bowiem bóg pokazał mi drogę, a jam mu w godzinie próby niewiernością i wahaniem odpłacił. Przykazano mi żalnicką kuternóżkę zgładzić, a jam, człek głupi a mizerny, z nożem na nią poszedł, jakoby kozę szlachtować. Tymczasem tutaj nie ze zwyczajną, koślawą dziewką sprawa. Nie z wiedźmą nawet i jej mocami przeklętymi, ale z czymś od plugastwa gorszym, potężniejszym. Gdyż jakem dał wiedźmie pokosztować żelaza, jucha z niej poszła czerwona, człowiecza. A żalnicką kuternóżka nawet palcem mnie nie tknęła, jeno ślepia brunatne obróciła, a mnie krew z gęby pociekła, jakoby mi się wnąpie obruszyło.
Toć nigdy nie bywało, żeby się książęca dziewka w wiedźmę wyrodziła. Bo co z takową uczynić? Jakiego się podstępu chwycić?
I na to mnie właśnie bóg wybrał i przysposobił, z nagłym zrozumieniem pomyślał pan Krzeszcz. Abym poprowadził naród przeciwko plugastwu, a trzeba będzie, i przeciwko samemu kniaziowi, bowiem kto by chronił podobną wiedźmę, zdrajcą jest i bezbożnikiem, choćby na tronie zasiadał. I może być, że po to naznaczono mnie spotkanie z Zarzyczką w ogrodach spichrzańskiej cytadeli. Bym zło własnymi oczyma oglądał i świadectwo mu wierne przed ludźmi oddał.
Tutaj źrenice pana Krzeszcza zamgliły się nieco od wzruszenia i wdzięczność go wielka pochwyciła za gardło. Byłby pewnie co żywo padł na krzaczki borówek i bóstwu swemu hołd oddał, ale twarda ręka szarpnęła nim bez żadnego uważania.
– Coś ty, ojciec, przysnął? – zarechotał Siny Paluch. – O wieczerzy zabywszy? No, nie gap się, stary, jako kół, tylko torby zbieraj. Do chyża idziem!
Pan Krzeszcz ruszył posłusznie poprzez ćmę. Mało co widział, bo roztkliwił się niezmiernie i bardziej myślał o nowo odkrytym posłannictwie niźli o wieczerzy.
– Jeszczem się dobrze nie rozpatrzył, ale chyba popadliśmy w nędzarnię straszliwą – wykrzywił się buntownik, przyświecając po izbie łojowym kagankiem. – Nic to, ojciec, nie trza wybrzydzać. Ogień rozdmuchaj, a ja nieco uprzątnę, bo niesposobnie z martwymi w jednej izbie wieczerzać.
Dopiero teraz pan Krzeszcz rozejrzał się wokoło. Wedle paleniska, zrzucone na kupę, leżały trzy trupy. W jednym rozpoznał żebraczego braciszka Jałmużnika, który dziwnym sposobem zawędrował w głuszę, by lec od rebelianckiego noża. Jego kostur wciąż tkwił w rękach odzianej w czarny wdowi strój starowiny. Widać jednak nie na wiele się jej przydał, bowiem głowę miała doszczętnie zgruchotaną od ciosu zadanego zapewne cynowym garnkiem, który leżał nieopodal. Na niej leżała młodziuchna dziewuszka w spłowiałej niebieskiej sukience, teraz zadartej wysoko i odsłaniającej poobijane kolana.
– Dziewki szkoda – mruknął z żalem Siny Kciuk – boby się na rozrywkę nadała. Ale jakem starej łeb garncem roztrzaskał, rzuciła się na mnie, durna, i sama się na nóż nadziała. No, co, ojciec, stoisz? Gospodyni żur w misce trzyma, to żryj, a potem spać się układaj, bo jutro skoro świt dalej pójdziem. I skrzynię przepatrz, może sposobniejsze nakrycie znajdziesz, na ten przykład opończę wełnianą, bo nie raz jeszcze przyjdzie na podniebiu nocować. A ci jeszcze, ojciec, rzeknę, że szczęśliwe bogi nas w ten próg zagnały, bom braciszkowego osiołka znalazł popod daszkiem drewutni.
– Trza z Jałmużnika przyodziewę zedrzeć – z namysłem zaczął pan Krzeszcz – jeśli zanadto nie porwana. Bo pierwej czy później na osadę wyjdziem i będą nas ludziska przepytywać. Przepytają raz i drugi, a wnet się okaże, że ze Spichrzy idziemy, a od podobnej nowiny do starościńskiej wieży krótka droga. A braciszków Cion Cerena zawdy gromada wędruje po gościńcu i ludzie ani ich śmią pytać. Jeszcze grosiwo w rękę wciskają.
– Dobrze, stary, gadasz! – Rebeliant z rozmachem klepnął go po plecach. – Łebski z ciebie człek. Tak uczynim. Tyle że nas dwóch, a osiołek jeden i kapłańska szata jedna.