Pan Krzeszcz poczuł, jak chłodne ciarki przebiegają mu po grzbiecie. Troje ludzi bez mrugnięcia zaszlachtował, pomyślał, spoglądając na żylaste ramiona farbiarza. Co mu przeszkodzi czwartego trupa w chyżu zostawić? Przecie nie poczciwość.
– Żadna to przeszkoda – rzekł ostrożnie. – Gadałem wam o klasztorze w Dolinie Thornveiin. Przeoryszą tam z dawien dawna świątobliwa mateczka, co jak powiadają wszelaką chorobę może z człeka modlitwą wypędzić. Tedy niech się jeden z nas przytai pod pozorem żebraczego braciszka, co nieszczęsnego opętańca wiedzie do opactwa. Tym sposobem nie tylko otwarcie traktem powędrujemy, ale jeszcze nam naród będzie gościny użyczać i drogę wskazywać, bo tutaj wszyscy przywykli do podobnych pątników.
Rebeliant przymrużył oczy i namyślał się długą chwilę.
– A nie oszukasz ty mnie aby, ojciec? – spytał wreszcie podejrzliwie. – Bo jak między ludzi wejdziem, starczy palcem wskazać i krzyknąć, żem rebeliant. Nim pacierz odmówicie, na gałęzi zawisnę.
Pan Krzeszcz spojrzał na niego szczerymi niebieściuchnymi oczyma.
– Skądże wam podobna rzecz w umyśle postała? – spytał z żalem. – Toć my są towarzysze, nam się wspierać trzeba. Ja tego zrazu rzec nie chciałem, bom nie wiedział, ktoście. Ale skoro rozumiem lepiej, żeście człek mężny, wielkiego serca i wiele dla sprawy gotów uczynić, tedy szczerze wyłożę, z kim wam przyszło wędrować – tutaj rebeliant spojrzał nań z powątpiewaniem, lecz pan Krzeszcz tylko powietrza nabrał w płuca i potężniej jeszcze rzekł. – Jam ze specjalnego poruczenia Rutewki do książęcych ogrodów był posłany.
– Byliście w cytadeli? – w oczach buntownika zabłysły ciekawość i szacunek. – Jakoż tam bywało? Pono książęcy na koniec krwawą łaźnię naszym zgotowali.
– Zrazu myśmy w przewadze byli – dumnie oznajmił pan Krzeszcz. – Jaza prowadził.
– Jaza prawy rebeliant – potwierdził Siny Paluch. – Żyw on jeszcze?
– Jakeśmy bramę dobywali, obok mnie biegł, jednak potem nas ciżba we dwie strony obróciła. Bom ja nie po to był od Rutewki wyprawion, żeby pachołków tłuc, ale w sprawie inszej zgoła. Donioślejszej. Przykazano mi żalnickiej kuternóżce łeb ukręcić.
– Zarzyczce? – zdumiał się rebeliant. – A w czym nam zawiniła? Ot, mieszczaństwo tłuc, lichwiarzy powywieszać albo nawet kapłaństwo precz popędzić, to rozumiem. Ale co nam do żalnickiej księżniczki?
– Czy wam się zdaje – pan Krzeszcz wyprostował się z godnością – że wam Rutewka wszystko gadał? Ano, to ja wam powiadam, że on wiele rzeczy taił. Bo musiał taić! Książę pan szpiegów po gospodach trzymał, a między samymi spiskowcami zdrajcy byli…
– Wy moim towarzyszom nie ubliżajcie! – targnął się Siny Kciuk. – Jam was na naradach u Kurzopłocha nie oglądał. A jakem was w tych chaszczach popod Spichrza znalazł, portkami ze strachu trzęśliście, aż smród szedł po bokach! Widzicie go, rebelianta! Godniejszym od siebie zdradę zadajesz, dziadu.
– Nie bądźcież głupi! – huknął pan Krzeszcz, choć duszę miał na ramieniu, że go zaraz prostak zaszlachtuje. – Nikt dzielności waszym towarzyszom nie ujmuje. Ale jak wam się widzi, czemu człek tak mądry i roztropny, jak Rutewka, ludzi na zatracenie posłał? Tyle lat rebelię szykował, czemu się w mig na wiatr rozeszła?
– Książę pachołków miał mrowie – niepewnie rzekł rebeliant. – Kto by przeciwko podobnej sile zmógł?
– Et, durnotę gadacie! Toć myśmy zawczasu obrachowali książęcych, ratuszowych i Servenedyjki nawet – wzruszył ramionami pan Krzeszcz – a w narodzie taka była żarliwość, że roznieślibyśmy świńskich synów przede świtem. Gdyby nas nie zdradzono. Bo, widzicie, mości farbiarzu, tak świat urządzony, że jeśli kto przeciwko jednemu książęciu wystąpi, zara mu inne na pomoc ruszą, choćby zwykle w nieprzyjaźni żyli. Dlatego kr omie zwyczajnych spiskowców, co się w piwnicach u Kurzopłocha zwidywali, Rutewka takoż tajne sprzysiężenie zawiązał.
– Po co? – Siny Kciuk skrzywił się pogardliwie.
W czymże wyście, ojciec, mogli Rutewce dopomóc? Człek stary, skołatany i słabowity? W bitce wyście jeno ciężar, ojciec. A z mowy znać, żeście nie swojak, nie Spichrzański. Tedy mi rzeknijcie, jaką z was miałby Rutewka pomoc?
Pan Krzeszcz wargi wydął i pogardliwie popatrzał na rebelianta, w istocie jednak dumał gorączkowo, jakby tu opowieść do bezpiecznego końca doprowadzić.
– Prawda, żem nie ze Spichrzy – rzekł na koniec poważnie – jeno z Żalników. Bo Rutewka dobrze rozumiał, że nie dość księcia Evorintha z tronu zdjąć, a mieszczan z gotowizny obłupić. Nie, nie w tym rzecz, mości farbiarzu, aby łbów kilka uciąć i wszystko na powrót takim samym ostawić! – powtórzył spotężniałym głosem. – Rutewka wiedział, że nie utrzymamy Spichrzy, bo panowie ruszą z odsieczą i po naszych karkach znów wyniosą księcia Evorintha na tron. Tedy rozesłał posłańców w cztery strony świata, wszędy, gdzie żyją ludzie poczciwe, książętom a przeniewierskiemu kapłaństwu niechętni. Bowiem spichrzańska rebelia miała być niczym żagiew, od której wszelkie Krainy Wewnętrznego Morza się zajmą i rozgorzeją.
– Jaka żagiew?! – ryknął Siny Kciuk. – Co wy mi gadacie, ojciec, o Krainach Wewnętrznego Morza, kiedy nas jako psów sponiewierali i wytłukli! Od podobnego gadania tylko z jednego nieszczęścia w drugie popadniemy! Cicho trza siedzieć i o spichrzańskim buncie ani słóweczkiem się nie zająknąć. Bo myśmy ninie spod prawa wyjęci. Nas będzie po równo świecka i kapłańska władza ścigać, jedna za mordy, druga za świętokradztwo.
– Nie jest świętokradztwo przeciwko bluźniercy występować – z mocą orzekł pan Krzeszcz. – A we Spichrzy i książę pan, i świątynia srogo pobłądzili. On, bo się z Pomorcami układał i żalnicką przeklętą księżniczkę pod dach przyjął. A kapłani…
– Co wy? – Rebeliant z przestrachem uczynił znak odpędzający zło. – Przeciwko bogom nie wygadujcie, bo oni nas jeszcze srożej pokarają. Ledwo dzień przeszedł, jak się jasna wieża Nur Nemruta w proch rozpadła, a wy nowego nieszczęścia wołacie.
Pan Krzeszcz pochylił siwy łeb niby rozjuszony byk, czując, że głos boga wypełnia go ze szczętem. Obce słowa napłynęły mu do ust niczym objawienie. Nie lękał się dłużej głupawego rebelianta, wszelkie jego niepewności i strachy rozwiały się niczym sen złoty. Nareszcie rozumiał w pełni swoje posłannictwo i radował się, pełen chęci ku przyszłym trudom i niedolom.
– Rozpadła się jasna wieża Nur Nemruta w proch i pyl – rzekł powoli, lecz pewnie. – I nim wiek nasz przejdzie, wielgie jeszcze potęgi naszego świata przeminą niczym pajęczyna na wietrze. Bowiem nadchodzi kres Krain Wewnętrznego Morza, takich, jakimi je oglądali ojce nasi i dziady. Nadchodzi czas kary i pomsty za grzechy wielkich tego świata. Tak jak oni obrócili na szyderstwo prawa boskie, tak się teraz wniwecz ich władza obróci. Z dawien wiedzieliśmy, że przyjdą znaki niezawodne i ninie je oglądamy, w strachu i zadziwieniu. Bowiem rozpadła się jasna wieża Nur Nemruta na znak kapłańskiego odstępstwa i zdrady. Za to, że przedłożyli własny dostatek ponad wszelką sprawiedliwość. Za układy niegodne ze szczurakami, za spoufalenie z pomorcką zarazą, za pobłażanie książęcym chuciom. Za praw boskich nieszanowanie, pokupstwo i nikczemność. I powiadam wam – wzniósł głos pan Krzeszcz – nie jeden Nur Nemrut odejdzie, nim się nasz czas dopełni. Niknąć będą bogowie, jeśli pokuty nie uczynim, odchodzić jeden po drugim. A nasza pokuta nie w modłach jałowych, ale w mieczu i krwi przelewie! – obrócił żarliwe spojrzenie na rebelianta, który aż się cofnął, taka bowiem moc w owej chwili biła od pana Krzeszcza. – Trzeba zrazu ziemię z wszelakiego plugastwa oczyścić, żelazem a ogniem. Z kapłanów przeniewierczych. Z książąt, którzy zamiast wedle bożego słowa żyć, jeno własnym chęciom dogadzają. Z panów wreszcie okrutnych, którzy na krzywdzie niewinnych się pasą. Przyjdą gody krwawsze niźli spichrzański karnawał, bowiem z pohańbienia naszego moc większa jeszcze i potęga się narodzi. Trzeba tedy Rutewkowe posłanie po wszelakich władztwach roznieść i rozkrzewić, rychło bowiem nastanie chwila, gdy znów przeciw tyranom wystąpim.