– A teraz – powiedział Rutewka, kiedy skończyli biczowanie. – Teraz pójdziemy do ratusza poprosić wielmożnych rajców o miejskie klucze. Ale pierwej zabawimy się z rajcowymi ladacznicami. Dla mnie będzie – rozejrzał się bacznie po struchlałych niewiastach i jego wzrok spoczął na Nawojce – ta smarkata.
Zaczął powoli wchodzić na podium. Nawojka wciąż stała na szczycie schodów, spokojna, z głową lekko przychyloną na ramię i ściągniętymi brwiami. Przyłożyła do piersi lewą rękę, kurczowo zaciśniętą na koronie Króla Żarów. Nie zasłużyłam sobie na to, pomyślała jeszcze. Nigdy nie zrobiłam nic, czym bym sobie na to zasłużyła.
A kiedy Rutewka był już całkiem blisko, tak blisko, że mogła zobaczyć dwa włosy wyrastające z brodawki u nasady jego nosa, dobra, łagodna Nawojka, której nic w jej całym życiu nie przygotowało na podobne wybory, zmacała prawą ręką lampion wypełniony gorącą oliwą i cisnęła go Rutewce prosto w twarz.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Słońce kładło się czerwienią na wieżach cytadeli księcia Evorintha. Z dołu, z miasta, dobiegało wieczorne bicie dzwonów. Było w ich głosie coś, co nieodparcie przyzywało pana Krzeszcza. Coś, co skwapliwie wyrzucił z pamięci, więc słuchał tylko z przymrużonymi oczyma, lecz bez niepokoju, ufny w opiekę boską – bo jakżeż bogowie mieliby odstąpić pana Krzeszcza z Krzeszczowego Jaru? Co prawda buty z niedbale wyprawionej skóry uwierały go dotkliwie. Pan Krzeszcz zrabował je onegdaj wieśniakowi: chłopina nie miał szczęścia, naszedł zbłąkanego pana Krzeszcza przy samej Spichrzy. Co prawda, do miasta było nie dalej niźli jedno stajanie, jednakże pan Krzeszcz kręcił się w kółko po parowach, niczym pies wokół własnego chwosta.
Wydał się wieśniakowi z lekka obłąkany, bo na wieść, że bardzo akuratnie doszedł do Spichrzy w czas najznakomitszego karnawału Krain Wewnętrznego Morza, zaczął coś bełkotać niezrozumiale, lecz z wyraźnym przerażeniem. I może dlatego chłopina postanowił, że grzech byłby zostawić niedojdę na pastwę losu. Po trochu litował się nad wygłodniałym starcem, który bez jednego słowa podzięki pożarł lwią część jego zapasów, po trochu pamiętał, że Cion Ceren karze okropną śmiercią tego, kto nie wspomoże biedaka na gościńcu. Na koniec przypomniał sobie, że w baśniach opowiadanych przez stare babuszki w jego wsi taki wspomożony nędzarz zazwyczaj przemieniał się cudownie w boga jałmużników i wspaniale nagradzał dobroczyńcę. Dlatego bez zwlekania wetknął panu Krzeszczowi w rękę świeży kawał chleba z serem i poprowadził ku Spichrzy. Jeszcze co parę kroków spoglądał za plecy, czy się stary nie zgubił – i czy się aby w co cudownego nie przemienia. W tej ostatniej nadziei miał się srogo zawieść.
Pan Krzeszcz szedł za nim w milczeniu i bezwolnie. Przezorność kazała mu zataić prawdę o swej własnej, szlachetnej osobie; zresztą ucieczka poprzez Góry Żmijowe rozmyła się w jego umyśle w długi ciąg głodu, śmiertelnego znużenia i strachu. Jedynym, co na dobre utkwiło mu w pamięci, był głos nakazujący powrót do domu, do Krzeszczowego Jaru i starego dworca na południowym krańcu Lipnickiego Półwyspu. Na wspomnienie domostwa ogarniał go dziwny, błogi spokój. I czasami niemal wierzył, że te wszystkie lata po najeździe Pomorców nigdy się nie wydarzyły. Że nie musiał uciekać z ojcowizny, zaś wygnanie w Górach Żmijowych było jedynie złym, dusznym snem. Wydawało mu się, że wiele dni polował, że wyjechał po nowego knura do targowego miasta albo odwiedzał rdestnickich znajomków i w osobliwym majaku rozpoznawał odległe pokrzykiwania służby, która otwierała wrota na jego powitanie. A zaraz później rozglądał się po bokach i widział szerokie, wybrukowane ulice Spichrzy.
Jednak żadnym sposobem nie potrafił pan Krzeszcz dociec, jak zdołał tutaj równie szybko przybieżać. Był na skraju Żmijowych Gór, tyle wiedział dokładnie. Dzwoniły wieczorne dzwony w opactwie Jałmużnika. Rozjątrzone od razów plecy paliły żywym ogniem, z głodu mieszało mu się w głowie. Brama… pamiętał, że przeszedł przez bramę, ale nie pomniał, jak z niej wychodził.
To musiało być dawno temu, pomyślał, gdyż rozumiał wybornie, że Spichrze od klasztoru Cion Cerena dzieliło wiele, wiele dni. Plecy nie doskwierały, obtarte stopy zagoiły się bez śladu, zaś ostatnią chwilą, która majaczyła mu w pamięci, był wstający nad klasztorem świt. Miał przed oczyma czerwonawą łunę, w uszach wciąż rozbrzmiewały mu klasztorne dzwony. Później leżał w wysokiej, mokrej od rosy trawie. A dalej nie było już nic, zupełnie nic. Gorączka, pomyślał pan Krzeszcz. Musiała mnie jaka zdradliwa gorączka powalić, że mi się teraz we łbie miesza a mąci.
Jedno jeszcze pamiętał wyraźnie: połyskliwe, żółte oczy nad własną twarzą i szepczący głos. Który prowadził go poprzez ostępy i górskie ścieżki. Który podpowiadał, co ma czynić. Który domagał się posłuszeństwa – coraz natarczywiej. Jednakowoż i o tym nie powiadomił prostodusznego chłopa.
Na nocleg wieśniak przylgnął na błoniach pod Spichrza. Cóż, książęcy pokój i opieka strażników okazały się nader wątpliwe, bowiem pan Krzeszcz podjadł sobie najpierw należycie pieczonej koźliny, zapił okowitką z wieśniaczej manierki, a potem zarżnął swego dobrodzieja tym samym nożem, którym kroili pieczyste.
Czas był poniekąd po temu najwyższy, jako że strój pana Krzeszcza sterał się w wędrownych terminach tak dalece, iż ludzie poczynali mu się podejrzliwie przypatrywać. Chłop na szczęście był podobnego wzrostu, chociaż przychudawy, opończę miał jeszcze wcale świeżą, nieznacznie tylko u dołu połataną, co bardzo pana Krzeszcza uradowało. Poplamioną posoką koszulę sumiennie przeprał i wysuszył na słonku, zaś własne zmarnowane pantalony zamienił na skórzane chłopskie portki. Nie cieszyło go nadmiernie owo chamskie przybranie, ale cóż było czynić?
Przetrząsnął jeszcze resztę wieśniaczego dobytku, z radością odkrywając dwie gomółki sera, wianuszek świeżej cebuli, pieczony półgęsek oraz bochen ciemnego chleba. Na dnie tobołka, w brunatnej, poplamionej szmatce zabrzęczało coś miło. Ku swemu zadziwieniu pan Krzeszcz wysupłał zeń cztery srebrne książęce grosze i kilka miedziaków: chłopina musiał od ładnych paru miesięcy ciułać na spichrzańskie święto. Przeliczywszy skwapliwie ów majątek, pan Krzeszcz zwinął swój dwustronnie tkany, szlachecki pas, który był ostatnim wspomnieniem po rodowym majątku. Sterał się on nieco po niesławnej ucieczce z Krzeszczowego Jaru, ale wciąż był wart nie mniej niż porządny koń, tedy pan Krzeszcz ukrył go na dnie węzełka. Następnie chłopskim obyczajem zarzucił tobołek na ramię i, pokrzepiony zarówno na duchu, jak i ciele, ruszył ku Spichrzy.
Pokręcił się trochę po ulicach, ale zewsząd odpędzano go bez żadnego uważania. Święto, nie święto, karczmarze boczyli się na jego ubogie szatki i wnet krzyczeli o gotowiznę, zaś pan Krzeszcz wcale nie był chętny, aby wydawać zrabowane w trudzie wiejskie groszaki. Miał jeszcze cień nadziei, że przeważy szacunek dla siwizny i starannej mowy, która, jak przypuszczał, zdradzała jego zacny ród i szlachetne nawyki. Jednakże spichrzańscy mieszczanie okazali się nader oporni: zwyzywano go od dziadów proszalnych, nierobów i darmozjadów, zaś pewna krewka niewiasta postraszyła go książęcymi drabami.
Na koniec wywiedział się o wieczornym balu w książęcych ogrodach i w gromadce chłopstwa pociągnął pod bramę cytadeli, licząc, że jaśnie pan nie omieszka podzielić się swą radością z nieszczęśnikami i rozda jałmużnę. Sam nie wiedział, kiedy ze znużenia przysnął na słońcu, ale spało mu się nader smacznie. Pod wieczór obudził się wreszcie. Obok mieszczka z głową obwiązaną białą chustką wycierała nos umorusanemu dzieciakowi. Bachor wrzeszczał czemuś donośnie, dzierżąc w ręce kawałek kołacza z białego ciasta. Pan Krzeszcz przełknął ślinę, ale kobieta pospiesznie odwróciła głowę, udając, że nie widzi jego zachłannego spojrzenia.
Upał dogasał z wolna.
Na placyku pod bramą rozsiadły się jeszcze ze dwa tuziny biedaków. Pod trzema cherlawymi lipami drzemało kilku najwyraźniej spitych wyrostków. Dwie babiny w chłopskich zawitkach z cicha gwarzyły, trzecia czułym gestem przygarnęła szczelnie zakrytą kobiałkę. Proszalne dziady zastąpiły drogę mieszczańskiemu powozowi, ale pachołek odpędził ich biczyskiem, a drabowie szybko zatrzasnęli bramę. Ot, spokój.