– Patrzajcie, jak to się upaśli – pan Krzeszcz odprowadził powóz zawistnym spojrzeniem. – Ze szczętem się porządek świata wywraca. Kupczykowie karetami jeżdżą, podczas gdy uczciwy człek w skwar po gościńcu o suchym pysku wędruje.
– Ano, słusznie, ojciec, gadacie – szczerbaty wyrostek bez żadnego uszanowania klepnął go po ramieniu.
Pan Krzeszcz zdumiał się nieco owym nagłym spoufaleniem. Nie przypuszczał, żeby miewał cokolwiek wspólnego z matką młodzika, która, wnioskując z wyglądu syna, była niewiastą nader szpetną. Jednak niezrażony wyrostek nie zamierzał kończyć jakże owocnie rozpoczętej pogawędki.
– Wypaśli się, utuczyli na naszej krzywdzie jako wieprze u koryta – ciągnął. – Wiecie, jak to jest, ojciec. Siedzi człek dzionek cały popod miastem, wywary w kadziach obraca, aż i jemu samemu od smrodu i wyziewów palących we łbie się miesza. A grosiwa tylko tyle, że się może z wieczora w gospodzie spić i o życiu parszywym przepomnieć. Ale i tego nie wolno. Bo jeszcze rok nie przeszedł, jak jaśnie nam panujący książę Evorinth, ścierwo obrzydłe, nasz cech ze szczętem poniżył. Umyślił sobie, kurwi syn, żeby się pospólstwo z uczciwymi mieszczanami nie mieszało. A co niby, ja człek uczciwy nie jestem?! – zaperzył się.
Pan Krzeszcz bardzo politycznie zmilczał odpowiedź, choć zdawało mu się, że młodziakowi brakuje prawego ucha. Co świadczyło, że musiał się ów uczciwy człek w nader niemiłych okolicznościach spotkać z miejskim katem, bowiem w Krainach Wewnętrznego Morza powszechnie ucinano uszy za złodziejstwo i rozbój.
– Naznaczyli nas, prawie jak te ladacznice. – Odmotał z kapelusza siną szarfę, podtykając ją pod nos panu Krzeszczowi. – A niechby kto bez znaku do miasta lazł, zaraz go pachołkowie, psiejuchy, do wieży wloką!
Spici towarzysze chłopaka przysunęli się bliżej, a i reszta kompanii z braku lepszej rozrywki przysłuchiwała się przemowie farbiarza.
– Tyle z owych nowych porządków wynikło, że gdziekolwiek pójdziem, pędzą nas niby wściekłe psy. Do gospody nie wpuszczą, gorzałki nie podadzą. Nawet dziwki, co na Krzywej siedzą, bez dania racji precz nas gnają, choćby który szczerym srebrem płacił. I jeszcze się naigrawają, że farbiarze śmierdzidło, że niech który do izby wejdzie, to już szczurołapa nie trza, bo się wszelkie gadostwo samo wyniesie. Wykładacie sobie, ojciec? A chciałby się który we wnętrzu murów osiedlić, to pany rajcę raptem ustawy nowe wynajdują, że się farbierskie rzemiosło nie bliżej niźli na stajanie od Spichrzy ma osadzać. Ojciec też żaden panny farbierzowi nie da, choćby ślepa i kaprawa była, jeszcze psami poszczuje.
– To… niedobrze – zgodził się obojętnie pan Krzeszcz, który z natarczywego spojrzenia młodzika wywnioskował, że najwyższy czas, aby się odezwał.
– Ano, niedobrze, ojciec – chłopak wydawał się zadowolony responsem pana Krzeszcza. – Rychło naczął się popłoch a zbiegostwo, ale było po polewce. Bo chocia myśmy wedle prawa ludzie wolni, tyle naszej wolności, że możem się obwiesić abo do śmierci szmaty krasić. Niech no który ze Spichrzy uciec próbuje, tedy go draby na powrózku przyprowadzą i w ciemnicy zawrą. A czemu? Bo nasz fach tajemny jest i się rajcę dobrodzieje lękają, by który niecnie receptur sekretnych i ingrediencji we Książęcych Wiergach za złoto nie sprzedał!
– Wasza głupota, żeście się dali jako bydlęta na rzeź prowadzić. – Starszawy mężczyzna w kapeluszu pątnika splunął na przebiegającego ulicą sparszywiałego kota. – U nas w Górach Żmijowych takowe rzeczy nie bywają. Książę Piorunek twardy jest, to prawda, ale mieszczany a świątynie krótką ręką trzyma. Nie jak tutaj. Ot, powiadam wam, że po mojemu to jest zwyczajny zamtuz, nie książęce władztwo!
– O to się z wami nikt spierać nie zamyśla – przyznał radośnie farbiarz. – Od śmierci starego księcia jedno tu bezhołowie a nierząd. Kapłani księżnę Egrenne ze szczętem opanowali, gdy nowy włodarz jeszcze po ziemi na kolanach pełzał. Rychło się za edukacyją młodego pana wzięli i tak go wyedukowali, żeby miast w rządach, w nierządzie z ladacznicami się wprawiał. Co więcej, sami mu kurwiszcza podsuwali, toć i pani Jasenka z fraucymeru starej księżnej wyszła. I wyrósł nam pan słaby, od niewiast pieszczony, do wojaczki niezdatny, strachliwy a płochy.
– Nie gadajcie! – prychnęła tłusta niewiasta w falbaniastym czepku, którą chwilę wcześniej książęcy pachołkowie z wielką rewerencją wyprowadzili z bramy. – Młody jeszcze, a młodzi zawsze za babami ganiają. Pan jest prawy, kraśny, dla zbójów surowy. I dobrze że kapłanów słucha, boć oni wiele wiedzą i więcej jeszcze ze snów Nur Nemruta odczytują.
– Wy baby – skrzywił się farbiarz – wszystkie na jednaką modłę gadacie. Kraśny jest pan, urodny, tedy trza go cierpieć. A co on? Mercha uliczna, żeby gładką gębą ludzi wabić? Słaby jest włodarz, chwiejny i tchórzliwy, matczynej spódnicy się trzyma. Toż onegdaj dwa miasteczka pode Spichrza szczuracy wymordowali, a co nasz jaśnie pan Evorinth gotuje? Ano, karnawał i w ogrodach wielkie tańcowanie. I jak wam się to, ojciec, podoba? – z przekąsem spytał pana Krzeszcza.
– Nie podoba się – odrzekł niepewnie pan Krzeszcz, którego co prawda nadal nie obchodziły zmartwienia miejscowych farbiarzy, ale chytrze dostrzegł, że wokół rozjątrzonego wyrostka zbiera się coraz więcej słuchaczy o znacząco zabarwionych kciukach.
– Znać, żeście człek roztropny, ojciec. – Chłopak familiarnie poklepał go po ramieniu. – A nam w dzisiejszej dobie roztropni ludzie bardzo potrzebni. Szczególniej po tym, jak nas nowa wieść o jaśnie pana przeniewierstwie doszła.
– Breszecie – tłustawa niewiasta wzruszyła ramionami. – Łeb gorzałką zmąciliście. Łatwo póki co mleć ozorem na gościńcu, ale jak w książęcej ciemnicy do przytomności przyjdziecie, za późno będzie na płacze i skargi.
– A wy na mieleniu ozorem na gościńcu niezawodnie się wyznajecie, matko – szyderczo odpowiedział wyrostek – bo was tu przecie nic innego nie przygnało, jeno zwyczajne babskie wścibstwo. – Kobieta aż poczerwieniała z hamowanej złości, ale zuchwały wyrostek nie dopuścił jej do słowa. – Powiadam wam, dobrzy ludzie, ze szczętem nas te niewieście rządy do zguby przywiodą. Bo też wiecie, jak z babińcem bywa: jedna zhardzieje, inne chętnie pozór z niej wezmą. Tak też odkąd księżna Egrenne władania się jęła, wszystko idzie ku gorszemu. I nie dziw, bo też u białogłowy włosy długie, a rozum krótki! Nie do rządów im, niech dziatki rodzą, wedle natury! Et, zdało się po śmierci starego księcia pana między tutejszymi jakiego godniej szego człeka włodarzem obrać, a nie czekać, aż ona swojego syneczka do tronu przysposobi!
Kilku co młodszych słuchaczy przytaknęło mu skwapliwie. Pan Krzeszcz pomyślał jednak, że coś za bardzo ten farbiarz w retoryce szkolony.
I tu nie omylił się pan Krzeszcz ni odrobinę. Jaza, bowiem tak zwał się nasz farbiarz, najmłodszy syn zubożałego szlachcica z Gór Żmijowych, został wysłany „do szkół", nim jeszcze minął mu pierwszy tuzin lat. Rychło okazało się, że rachunki jego ojca pana na dochowanie się w rodzie kapłana Nur Nemruta albo co najmniej książęcego sekretarza były bezwarunkowo chybione. Zamiast dyskutować o niepoznawalnym bądź mozolnie wczytywać się w stare kroniki, Jaza przesiadywał w karczmach albo u dziwek na Krzywej. Oczywista, pan ojciec ani się spodziewał podobnych zdrożności, bo synalek bardzo skrupulatnie opisywał swe uniwersyteckie zasługi, a do rodzinnego folwarczku bynajmniej mu się nie spieszyło. Rychło też za przykładem żakowskiego bractwa Jaza rozzuchwalił się okrutnie.
Nie pamiętał już, kto go wciągnął do Rutewkowego spisku. Szkolarze od dawna bratali się ze spiskowcami, po części z niechęci do kapłanów, po części zaś dla zwykłej, małpiej zabawy. Takoż i Jazie podobało się owo spiskowanie nie tyle ze względu na nieszczęścia farbiarzy, podatki i książęcą rozpustę, albowiem były mu one głęboko obojętnymi. Natomiast układanie sprośnych kupletów o panu Spichrzy szło mu nader sprawnie, zaś bijatyki z pachołkami miejskimi wydawały się miłą odmianą po nudzie wykładów o istocie bogów i filozofii światła. Zresztą z tej ostatniej pojmował nader niewiele.