Knowania Rutewki objawiły się więc Jazie jako przednia zabawa – ot, zasadzić się nocką na świeżo uszlachconego mieszczanina i wysmagać go do żywego albo przypinać do kolebki pani Jasenki szpetne paszkwilusy. Narady w piwnicy wielmożnego Krzywopłocha też go ogromnie zachęciły do Rutewkowego sprzysiężenia. Co prawda trzeba było godzinami siedzieć w zawilgłych, śmierdzących murach i wysłuchiwać głupawych narzekań czeladników nożownickich, farbiarzy i wszelakiego durnego tałałajstwa. Jednak wina Krzywopłocha były przednie, zaś wciągnięte do spisku posługaczki bardziej niż ochocze i wielce oddane sprawie.
Wszystko szło bardzo składnie, aż pewnego chłodnego, przedwiosennego dnia gromadka szkolarzy postanowiła opuścić chyłkiem wykład, podczas którego kolejny nawiedzony magister głosił brednie o obrotach ciał niebieskich. Żacy pokręcili się trochę między kolegiami, ale przegnała ich straż rektorska. Potem obrzucili odpadkami dworki na trakcie do świątyni, lecz i tam im się nie wiodło, bo zza bramy wypadły trzy Servenedyjki. Nie mieli pieniędzy na piwo, więc nie mogli się przyczaić w ulubionej gospodzie Pod Wesołym Turem. Próbowali jeszcze okraść ślepego żebraka, który przesiadywał pod furtką na świątynny dziedziniec. Na nieszczęście, jałmużnik oswoił się z napaściami i wynajął wielkiego, jednookiego przygłupa, który na widok żaków zaczął wygrażać nabijaną kamieniami pałką i obiecywać, co też ową pałką im uczyni. Słowem, dzień zapowiadał się nudny i o suchym pysku.
Wtedy właśnie Jaza wpadł na pomysł, żeby przyczaić się w zaułku koło ulicy Bednarskiej i poczekać na stosowną zdobycz. Łup napatoczył się szybko, a jakże. Duża, czarna lektyka z herbem wytłoczonym na drzwiach. Jaza przymrużył oczy, spoglądając na labry, które opadały po obu stronach tarczy herbowej pozłocistą, spienioną falbaną – świeżo uszlachceni mieszczanie lubowali się w sutych ozdobach. Nie zwłócząc, zdzielił pierwszego tragarza w łeb, zaś kamraci dokończyli dzieła. W lektyce kwiczała niewiasta o twarzy szczelnie pokrytej kosztownym bielidłem, ale tak dalece posunięta w latach, że Jaza obdarł ją tylko rezolutnie z kosztowności i puścił luzem. Co okazało się błędem, bowiem niewiasta, aczkolwiek zestrachana okrutnie, pomknęła prosto do książęcych drabów, którzy dopadli całą kompanię podczas odrywania z lektyki gałek z kutego srebra.
Na nieszczęście pachołkowie byli dobrze podpici i ani trochę nie zamyślali słuchać tłumaczeń Jazy o wolności szkolarzy i władzy rektorskiej. Co więcej, żakowskie pokrzykiwania jeszcze bardziej ich rozjuszyły. Toteż, kiedy na koniec zrzucili go do ciemnicy pod książęcą wieżą, Jaza nie był już w stanie pokrzykiwać czegokolwiek. Dalej wszystko odbyło się bardzo szybko. Wyrok obwieszczono jeszcze tego samego wieczoru, zaś przed następnym południem małodobry odciął nieszczęsnym żakom po uchu.
Rektor bynajmniej się za nimi nie ujmował. Gdyby jeszcze chodziło o sąd miejski, dowiedział się potem Jaza, sprawa byłaby zgoła odmienna. Jednakowoż szkolarze nieroztropnie zasadzili się na mieszczkę na książęcym gruncie, a z książęcym prawem rektor nie zamierzał się wykłócać. Natomiast, nie zwlekając, usunął całą kompanię z uniwersytetu i tym sposobem Jaza zasilił szeregi spichrzańskich nędzarzy. Do domu wrócić się wstydził, nadto nie sądził, by ojciec przywitał bezuchego syna błogosławieństwem, na przyuczenie do złodziejskiego rzemiosła było za późno, a do ciężkiej pracy nie miał nijakiej inklinacji. Pozostało mu żebractwo, ale w tym fachu takoż niechętnie witano konkurencję oraz wystawanie na spichrzańskich ulicach w oczekiwaniu na jaką sposobność do rabunku. I rosnąca z każdym dniem nienawiść do księcia pana, rektora i całej Spichrzy.
Dlatego okrutnie się ucieszył, gdy Rutewka zaprzestał nareszcie próżnego wygrażania rajcom i zabrał się za znacznie bardziej frapujące wzniecanie buntu. A dla urozmaicenia i lepszej zabawy Jaza postanowił, że nie tylko będzie wedle przykazania Rutewki roznosił wieści o wieczornym napadzie na książęce ogrody, ale jeszcze własnym sumptem dokaptuje buntowników. Straszenie pospólstwa gniewem Zird Zekruna i podbechtywanie go przeciwko księżnej Egrenne bardzo go cieszyły. Szczególnie, że jak większość spichrzańskich akademików żywił głęboką i niemal zabobonną niechęć do wszelakich bab mieszających się do królowania.
Jednak nade wszystko radowała go łatwość, z jaką szerzył się zamęt.
– A jak go przysposabiała? – Jaza z zapałem rozwiódł się nad niegodziwością księżnej Egrenne. – Ano, iście po niewieściemu. Piętnasty rok mu szedł, a matczynej spódnicy się trzymał, we fraucymerze niczym błaźniątko na luteńce przygrywał. I nie z kim innym tam przestawał, jeno z ladacznicami, trucicielkami, wiedźmami i sodomitami. Taką miał nasz jaśnie pan edukacyję i taka w nim natura, niewieścia, zdradliwa i przewrotna. Bo też go baby całe życie jako niedźwiedzia na pasku wodziły. Jak starej księżnej na ostatek zdrowie szwankować poczęło, pani Jasenki się chwycił. Nadto, jako rzekłem, z babami tak już jest, że jak jedna zhardzieje, to inne ochoczo przykład z niej biorą. I odkąd nam nierządnice panują, inne białogłowy takoż rozswawoliły się niezmiernie. Dziatki małe w izbie płaczą, chłop głodny siedzi, bydlęta nieoporządzone ryczą, a pani gospodyni po mieście gębą kłapie – tutaj Jaza łypnął wrednie ku niewieście w falbaniastym czepku.
– Pani Jasenka pono zeszłej nocy zdechła – bąknął ktoś nieśmiało z tłumu.
– Prawda – przytaknął Jaza. – Szpetnie żyła i szpetną śmierć miała, co wszystkim pod rozwagę poddaję – znów popatrzał ku babie, która nie zwlekając dłużej zebrała spódnice i sztywno wyprostowana, ze ściągniętymi wargami uciekła.
– Zdechła nam dobra pani Jasenka, zdechła ze szczętem – ciągnął chłopak. – Ale uciąć jeden chwast, a wnet nowy na jego miejsce wyrasta.
– Co gadacie? – zaciekawił się wysoki mężczyzna w kapeluszu przyozdobionym znakami cechu powroźników.
– Tyle, że pani Jasenka ubita, pewnikiem już wiecie – oznajmił wyrostek. – Jeno pewnie nie wiecie, że się na jej ścierwie pokazały znaki skalnych robaków.
– Nie może być – odezwał się pan Krzeszcz, zbyt zdumiony, by dłużej milczeć. – Toż to jest Spichrza. Jakby się miało zdarzyć, że w najświętszym miejscu Nur Nemruta roi się pomorcka zaraza? Przecie niepodobna.
Odpowiedział mu przyciszony poszum w tłumie; ludzie spoglądali po sobie niepewnie i ze strachem.
– Takoż i my myśleli – potaknął farbiarz – ale rzecz jest pewna. Mam kuma w książęcych kuchniach i gadał, że bardzo wiele było po cytadeli krzyków i zamieszania, jak się ścierwo pani Jasenkowe objawiło. Pokojowe a dworek parę z fraucymeru z wielkim pośpiechem w ciemnicy zawarto. Pono się mają oczyszczającą przysięgą z konfidencji z pomorckimi kapłanami odżegnywać, ale po mojemu wątpliwym, czy która sądu doczeka. Ot, przyjechała ta kulawa żalnicka przybłęda, chcą ją kapłani za księcia jaśnie pana zeswatać, to trza było się pierwej starej nałożnicy pozbyć. I tyła tajemnicy.
– Eee, nie widzi mi się – z powątpiewaniem zamruczał powroźnik. – Co to niby za koligacyja? Zarzyczka przecież nie więcej niż starego Smardza bękartka. Ani za nią krew zaszczytna nie przyjdzie, ani dostojności, ani majątek. Dziwota, że jej Wężymord umorzyć gdzie cichaczem nie kazał…
– Wężymord mądry jest – ujął się niespodziewanie postarzały szlachcic. – Myśmy z nim wojowali, kiedy za najemnika do Żalników chadzałem. I powiadam, że niełatwe było wojowanie. Mądry jest Wężymord, przemyślny. Nie wierę, że on tę dziewkę dla czystego kaprysu chowa.
– Prosta rzecz – odezwał się ktoś z głębi gromady. – Zarzyczka jest krew z dawniejszych żalnickich kniaziów. Jeszcze się teraz tamtejsza szlachta krzywi na Wężymorda, jeszcze się na Lipnickim Półwyspie buntownicy gnieżdżą, wygrażając, że to najeźdźca i wróg paskudny. Ale kiedy spłodzi dziedzica z dziewką starego Smardza, trudniejsza będzie sprawa. Gdyż po prawdzie niewiele większe prawa Koźlarza niźli Zarzyczki. Przy tym ona swojaczka, na dworze w Uścieży chowana, znają ją ludzie, tedy łatwiej przywykną, jak na tronie przy Wężymordzie zasiędzie.