Rewelacyjne wieści prawie mnie zatchnęły, ale udało mi się wydobyć z siebie głos i powiedzieć, że siedem miesięcy temu. Ten jeden miesiąc mogłam jej dołożyć bez wyrzutów sumienia.

– Znowu, znaczy, uciekła. Co i raz to od jakiegoś ucieka, ale tyle to ja rozumiem, jak jej porządniej zapłacą, znowu wróci. Nie ma ona szczęścia, tyle, że jak od tego rykacza poszła, chociaż te wielkie szychy się nią zajęły i blisko żłobu miejsce zrobiły…

Z wielkim wysiłkiem opanowałam wstrząs, ujawniając za to powątpiewanie.

– Kto tak powiedział? Skąd pani przyszło do głowy…

– No jak to? Ten przyjaciel kochany, ten Florcio, co też go rzuciła, latał tu i się skarżył, sam ją wypchnął, wywindował, na jego rękach wyjechała do góry i tak mu się odwdzięczyła…

Pani Wiśniewska najwyraźniej w świecie miała jakiś przypływ niechęci do Ewy Marsz. Nabierała rozpędu. Możliwe, że nieobecność tatusia i chwila wytchnienia przestawiła ją na nieco inny, acz zbliżony, temat.

– A ten rykacz, jak o tym słyszał, to aż mnie się tynk sypał na głowę, i nic, tylko o pierzu, pierze i pierze, że ona na cudzych karkach tym pierzem porasta, tego znieść nie mógł całkiem. Ze swojego Floriana siódme poty wyciskał, a kto tam tak za nią, kto tam ją reklamuje, kto tam tak ją wysławia i te dobrodziejstwa jej sypie, kto tam za nią wszystko robi, a dla niej chwała. Dla niej chwała, a dla nich pieniądze. Głupia ona, bo samą chwałą nikt się nie pożywi, chociaż tu słyszę od pani, że trochę rozumu nabrała. Ja tam jej dobrze życzę i powiem pani, że tak całkiem w to gadanie nie wierzę, już w końcu niemożliwe, żeby do niczego zdatna nie była, i szkołę skończyła, i w ogóle, on tak chyba w nerwach więcej gadał niż było…

Zalęgły mi się podejrzenia, że pani Wiśniewska podsłuchiwała piętro wyżej przy dziurce od klucza.

– …a nic bym z tego prawie nie słyszała, żeby nie te ryki, bo każde słowo to rykadło w złości powtarzało. Głuchy by usłyszał, a ja, dziękować Bogu, głucha nie jestem. A pani jak myśli? Dobrze gadał, czy nie?

Pytanie padło dość nagle i, skołowana doszczętnie, omal nie przeprosiłam pani Wiśniewskiej za niesłusznie zaległe podejrzenia. Zdementować gadanie Poręcza…? Ależ bardzo chętnie, Ewie to chyba nie zaszkodzi.

– E tam, dobrze. Szkalował ją i obszczekiwał, ma pani rację, że w nerwach. I wcale jej nie pomagał, przeciwnie, raczej przeszkadzał. To zdolna dziewczyna, sama pracuje, chociaż faktem jest, że inni się na niej bogacą…

– No i dobrze mu tak – przerwała pani Wiśniewska mściwie. – Bo tak chciał, żeby jej nic nie wyszło, a wszystko tylko z tatusia ręki miała, a jakby się, kto miał bogacić, to tylko on sam! A zły był niemożliwie!

Udawało mi się jakoś wyłapać, kiedy jest mowa o tatusiu, a kiedy o Poręczu.

– Ze złości się rozchorował…?

– Jakie rozchorował, co też pani? Zdrowy jak byk!

– Ale do sanatorium…

– No to nie z choroby żadnej przecież, tak sobie, dla rozrywki pojechał, ktoś tam znajomy mu naraił, że jeszcze przed sezonem, to tanio wypada. Niby mamrotał, że coś tam ma, reumatyzm czy coś, wielkie mi, co, a kto nie ma? Reumatyzm będzie leczył! Jeszcze udawał, że kuleje!

– I gdzie to sanatorium na reumatyzm?

– A bo ja wiem? Nie mówił. Ona coś tam bąkała, że i jej się przyda, ale gdzie tam jej się co przyda, jak jego ma na głowie!

– A czym pojechał? Ma samochód?

– Ma takie pudło stare, ale jakoś mu ciągle jeździ. I tym pudłem pojechali. Zielone. Opel to się podobnież nazywa, tak mówił… ale co ja gadam, jakie tam mówił, ryczał! Aż szyby brzęczały. Pod domem to trzyma i nawet nikt mu ukraść nie chce…

No to już się dowiedziałam, sanatorium na reumatyzm. Ciekawe, które. Osobiście wiem o trzech, Busko, Ciechocinek i Nałęczów. A, nie, jeszcze czwarte, jeziorko w Zielonce pod Warszawą, sama borowina, wątpliwe jednak, czy pan Wystrzyk zamieszkał w zaroślach nad brzegiem. Chociaż… diabli wiedzą, co tam ostatnio zrobili i czy to jeziorko w ogóle jeszcze istnieje.

Zostawiłam panią Wiśniewską, pełną mieszanych uczuć, w tym obaw, że jej zgryzota akustyczna lada chwila wróci.

Z lekkim zdumieniem i wielką satysfakcją stwierdziłam, że dobrze zgadłam. Poręcz był źródłem poglądów Jaworczyka, Ewa jak Ewa, ale co mu do łba wpadło, żeby i do mnie się przyczepić? Owszem, materiał stanowiłam niezły, opinii o pijawkach nie kryłam, motyw istniał, ale nie popadajmy w przesadę! Gdyby tak każdy dawał ujście uczuciom do niewydarzonych twórców, pogrom objawiłby się we wszystkich dziedzinach, Sejm musiałby ograniczyć dozwoloną miesięcznie liczbę pogrzebów, tak jak pacjentów w Służbie Zdrowia…

Pacjent jak pacjent, może przetrzyma, ale taki nadprogramowy trup…? Zaśmiardnie się na bank.

Zainteresował mnie niezmiernie przypuszczalny popyt na zamrażarki…

Telewizyjny Kontropom pani Danusi, przejrzawszy uświetnione zbrodnią tajne archiwum, nie podał rzecz jasna swoich spostrzeżeń i opinii o znaleziskach do wiadomości publicznej, ale pani Danusia właściwości fizjologiczne w pełni zachowała. Nadal umiała mówić.

Pół telewizji szemrało tajemniczymi papierami, które znalazł i ukrył, i jej zdaniem były to jakieś umowy. A przynajmniej na umowy wyglądały. Ewentualnie mogły to być rachunki, zobowiązania, może pokwitowania, ale raczej umowy. W związku, z czym papiery przeistoczyły się we wszelkie możliwe dokumenty z wyrokami śmierci włącznie, a dotyczyły każdego, kto tylko komukolwiek na myśl przyszedł. W przodzie leciały wysokie stanowiska.

Kontropom natomiast po zakończeniu penetracji otarł pot z czoła i wrócił do właściwej sobie postaci niejakiego komisarza Lipowicza, który złożył Górskiemu relację.

O jego poczynaniach w telewizji dowiedziałam się od Magdy.

Przyleciała z pyskiem, że nasłałam na nią gliny w sprawie Jaworczyka, ale awantura, jaką mi zrobiła, brzmiała dziwnie miękko i nie zawierała w sobie nie tylko żadnych elementów agresywnych, ale nawet nadmiaru pretensji, zbliżała się raczej do łagodnego wyrzutu. Zaledwie trochę nią prychnęła.

– Ale to przecież nie ciebie wyeksponowałam! – zaprotestowałam buntowniczo i bez żadnej skruchy. – Głównie waliłam w Piotrusia Pana i zaraz potem w Ostrowskiego!

– No właśnie! Piotruś Pan ma jakieś zgryzoty rodzinne, a Ostrowski kryje się po kątach, więc wyszłam im na prowadzenie. I proszę, wzięli mnie na pierwszy ogień!

– I co?

– Czy to, co trzymasz w ręku, to jest ludzkie jedzenie? – zainteresowała się w odpowiedzi.

Spojrzałam na to, co trzymałam w ręku. Styropianowa tacka ze skórkami po kaszance, szczątkami kiełbasy, reszteczką makaronu z sosem i usmażoną rybą, o której zapomniałam i która właśnie przekraczała ostatnie stadium jadalności. Wszystko elegancko pooddzielane od siebie.

– Nie, to kocie. One lubią takie przekąski na podwieczorek, zaraz się tego pozbędę. Dla ludzi mam przypadkiem sałatkę z krewetek.

– Odchudzająca?

– Idealnie.

– Nie obrażę się za trochę. Nie przyszłam tu jeść, przyszłam plotkować, ale ci gliniarze zmarnowali mi śniadanie i teraz coś mnie ssie.

– Nerwica wegetatywna – zaopiniowałam, co nie przeszkodziło mi w ustawieniu na stole salaterki i kompotierek. Magda odchudzała się uparcie, nie żeby schudnąć, ale żeby nie utyć, spotykając się przy tym z moim pełnym zrozumieniem.

– Słowo ci daję, bardziej ulgowo mi przeszedł trup Zamorskiego niż ten cały Jaworczyk – oznajmiła z urazą. – Maglowali mnie i maglowali, prawie czułam się jak makaron, po którym przejeżdża walec drogowy. Jaworczyk to dla mnie właściwie ciało obce i z drugiej ręki, więc żeby w ogóle im coś powiedzieć, oplotkowałam całą telewizję. Najtrudniej było omijać archiwum i kasety z Ewą Marsz, chcąc nie chcąc, musiałam wyżywać się na innych! Co właściwie nie robiło wielkiej różnicy, bo i tak blady popłoch padł na wszystkich powyżej szczebla sprzątaczki.

Zaniepokoiłam się, marginesowo myśląc, że chyba niepotrzebnie, skoro Ewa Marsz jest już bezpieczna i poza podejrzeniami, po czym przypomniałam sobie, że wcale tego nie jestem pewna, bo ścisłej odpowiedzi na tle alibi jeszcze od Lalki nie dostałam.