– Dopiero teraz jakieś obelżywe uczucia pan mi okazuje, co to za pomysł, że miałabym takie głupoty potraktować poważnie! Przeciwnie, mnie to rozśmiesza, jestem pewna, że Ewę Marsz również, o ile już przestała zgrzytać zębami. Bo w pierwszej chwili człowiek jęczy i zgrzyta.

– Nie dziwię się – mruknął Ostrowski. – Ale coraz lepiej mi się to przypomina. Brzdęki mnie takie dobiegały, nie zwracałem uwagi, a teraz widzę, że to istotnie z Jaworczyka wychodziło.

Doznałam olśnienia.

– Z Poręcza, via Jaworczyk. I odgaduję przyczyny…

Omal sobie nie odgryzłam języka, żeby się nie rozpędzać ze zwierzeniami. Nie musiał dziennikarz pławić się w osobistych niefartach Ewy Marsz, a jasne było przecież, że Poręcz ze swoją wystrzępioną ambicją musiał otrąbić pełną odwrotność. Nie on się pchał do Ewy, tylko Ewa do niego, i do uczuć prywatnych dowalił klęski zawodowe. Nawet sprytnie to robił, jako instrumentu używając Jaworczyka, też rozgoryczonego.

– Chciał ukryć własne nieudolności – wyjaśniłam, bo Ostrowski patrzył pytająco. – Coś przy tym kręcił, nie mogę się połapać, czy te wszystkie ofiary robiły Ewie świństwa, czy kadzidła paliły, jakoś mu to w kratkę wypadało.

– Jeśli ona, jako sprawca, nie wchodziła w rachubę, a on chciał się mścić… Bo chciał, prawda?

– Zionął zemstą.

– Zionął, doskonale. To tu logicznie wychodzi druga ewentualność, wielbili ją i ciągnęli w górę, bez jej zasługi. Robili za nią karierę, jeden drugiego wygryzał, żeby mieć ją na własność. Dziwaczne gadanie Jaworczyka staje się w pełni zrozumiałe. Moment, było coś… Ktoś dzwonił do naszego sekretariatu redakcji, a pytanie do mnie dotarło, czy to prawda, że ma się ukazać fotoreportaż na temat Ewy Marsz… Nie tak dawno to było, ze dwa miesiące temu.

– Czyli głupie gadanie poszło echem.

– Poszło, ale nikt normalny w nie nie wierzył. Chociaż, jak widać, wzbudziło jakieś wątpliwości.

Zaczynało mi się rozjaśniać pod ciemieniem, Ostrowski niejako ukształtował moje niewyraźne majaki. Jeśli jakiś kretyn uwierzył w idiotyzmy Jaworczyka, nienawidził Ewy Marsz i chciał ukręcić łeb jej karierze, usuwając spod nóg i ze świata użyteczne szczeble w postaci protektorów… Zaraz, ale to przecież nie w obecnej chwili, kiedy właściwie znikła z rynku! Wcześniej powinien! Zatem odwrotnie, nienawiść pozostaje, głupotę i wiarę w Jaworczyka kretyn tylko udawał, znał prawdę, chciał, zatem rzucić na nią podejrzenia… I też półgłów jakiś, nie wiedział, że jej nie ma? Nie sprawdził…?

Ostrowski coś mówił.

– …Magda powinna lepiej wiedzieć, zna ludzi, ma z nimi codzienny kontakt, a pani się z nią przecież przyjaźni? Często się panie widują?

– Ciekawe, swoją drogą, jak ten jej Henryk wygląda – powiedziałam w roztargnieniu, wciąż zapchana Ewą Marsz, i opamiętałam się gwałtownie. – Przepraszam bardzo, pan o coś pytał, myślowo byłam jeszcze do tyłu, przez chwilę nie słuchałam…

– Czyj Henryk? – nastroszył się znienacka Ostrowski. – Magdy?

– A, nie, skąd! Ewy… Mówię przecież, myślałam wstecznie, zastopowało mnie. Drobiazg. Co Magdy?

– Nie, nic. Wygląda…? A propos, właśnie, chce pani zobaczyć Jaworczyka? Mam jego zdjęcie, nie, nie noszę go na sercu, to przypadek, grupowe zdjęcie zespołu, takie dla zgrywy, mały reportażyk robiłem i przy okazji… Dopiero później ktoś zauważył, że i Jaworczyk tam się przyplątał. Chce pani?

Pewnie, że chciałam. Czym prędzej zerwałam się i na wszelki wypadek popędziłam po lupę. Ostrowski grzebał w aktówce, wyciągając z niej mnóstwo papierów, w tym zdjęcia. Podetknął mi jedno pod nos.

– O, to ten z tyłu, z lewej strony.

Morda, jak morda, nic szczególnego. Moim zdaniem głupia i trochę nadęta. Czy ja go kiedykolwiek widziałam…? Niewykluczone, mogłam widzieć, ale nie zwróciłam uwagi, z niczym mi się nie kojarzył. Możliwe, że przy jakiejś okazji on mi się przyjrzał lepiej i bardzo mu się nie spodobałam.

Ostrowski wrócił do tematu.

– Mówiłem, że od Magdy może pani usłyszeć więcej szczegółów, ludzie między sobą plotkują, będzie się z nią pani przecież widziała?

Coś mi tu zabrzmiało znajomo, przed chwilą chyba słyszałam podobne pytanie…? Nie wiadomo, dlaczego, jakoś tak ni przypiął, ni przyłatał, uświadomiłam sobie, że Ostrowski to bardzo przystojny facet. Zauważyłam to zapewne, kiedy mi się parę lat temu przedstawiał, a potem na jego aparycję przestałam zwracać uwagę z racji niewłaściwej grupy wiekowej, ale gdyby był odpowiednio starszy, to, kto wie…? Młodsi ode mnie mogli sobie istnieć wyłącznie w charakterze kumpli moich synów, jako podryw odpadali w przedbiegach.

Mignęło mi i zgasło, bo czym innym byłam zajęta.

– Magdę złapię natychmiast, w przyśpieszonym tempie, jestem pewna, że Martusią tam u nich już grzmi. Od pana chwilowo uzyskałam kołowaciznę i muszę sobie ten cały nabój uporządkować, bo spać nie będę mogła. Gdyby mi się coś przypomniało, zadzwonię do pana.

– I wzajemnie…

Ostrowski poszedł. Spróbowałam zadzwonić do Martusi, ale komórkę wciąż miała wyłączoną. Zdecydowałam się sprzątnąć naczynia ze stołu, zrzuciłam długopis, schyliłam się i ujrzałam na dywanie jakąś kartkę. Podniosłam ją, popatrzyłam…

Uprawomocnienie wyroku rozwodowego. Przez parę chwil zastanawiałam się, jakim cudem mój wyrok rozwodowy, od wieków zamknięty w pudełku z dokumentami razem z moim dyplomem, aktem ślubu, metrykami moich dzieci, aktem własności grobu i tym podobnymi cennościami, mógł się znaleźć w salonie pod stołem. Przez ostatnie kilka lat pudełka do ręki nie brałam, zapomniałam nawet gdzie stoi, sam ten wyrok wyszedł, bo mu się tam znudziło…? Spojrzałam uważniej. O rany boskie, Adam Ostrowski!

Ostrowski zgubił, miał to widocznie w aktówce razem z resztą makulatury, nie zauważył, że spadło. Może być dla człowieka ważne…

Komórkę odebrał od razu.

– Bardzo pana przepraszam – powiedziałam ze skruchą – ale pański rozwód znalazł się pod moim stołem, przykro mi, że przeczytałam, to nie z wścibstwa, tylko musiałam sprawdzić, co to jest. Bo myślałam, że może moje. Naprawdę bardzo przepraszam!

– O, masz ci los – zakłopotał się Ostrowski. – Ja jeszcze blisko jestem, pozwoli pani, że wrócę? Akurat to dzisiaj odebrałem i będzie mi potrzebne, nie, nic nie szkodzi, żadna tajemnica, to już stara sprawa…

Nawet nie wchodził. Wyniosłam mu papier do furtki.

* * *

– Słuchaj, co za doświadczenie! – wykrzyknęła mi w ucho rozentuzjazmowana Martusia. – Kazałam sobie założyć kajdanki, popatrz, nie chcieli, no i dlaczego? Przecież mogłabym być mistrzynią karate, skąd wiedzieli, że nie jestem?

Złapałam dech. Nie wierzyłam w jej zbrodnię, ale jednak niepokojem mi lekko pikało, emocje w niej strzelały gęsto, solidnie i w rozmaitych kierunkach. Na upartego mogła im dać ujście, tylko ten bagnet bruździł.

– Może ich było dużo. Powyżej pięciu przeciwników mistrz zaczyna mieć kłopoty…

– Ale ja bym sobie założyła. Od razu mnie spytali o tego złamasa, a ja nic nie wiedziałam, wcale im nie uwierzyłam, że on nie żyje, myślałam, że sobie jaja robią, chciałam, żeby mi jego trupa pokazali, to nie, głupio uparci. Ale poza tym bardzo sympatyczni, pozwolili mi zadzwonić do adwokata.

– Masz adwokata? – zdziwiłam się.

– No coś ty, do mojego byłego zadzwoniłam, żeby przyszedł nakarmić koty i wyjść z psem, podsłuchiwali chyba, bo byli trochę jakby zaskoczeni. Dyśka w górach i tam nie ma zasięgu…

A, to dlatego nie mogłam się dodzwonić do jej córki!

– …A w ogóle, słuchaj, to potworne, okazuje się, że ja tam byłam, uwierzyłam im w końcu, myślisz, że powiedzieli prawdę?

– W jakim sensie?

– On, ten zgniłek, podobno tam był, całkiem nieżywy i zarżnięty, obrzydliwość, co za szczęście, że tego nie zobaczyłam! Szukałam Jacka, mojego kamerzysty, spóźniłam się, ale mógł jeszcze czekać, rozejrzałam się i poczekałam chwilę, nikogo nie było, więc wyszłam, a on, tak mówią, leżał gdzieś w kącie, nie patrzyłam po kątach! Ty wiesz, że tam ciemno, ale Jacek to nie agrafka i nie leżałby, tylko siedział, on się nie upija, więc nie musiałam go szukać pod meblami. Dobrze, że mnie zaaresztowali, bo spać bym się bała!