– Na litość boską, jak on został zabity?! Czy ktoś to w ogóle zauważył?!

Ostrowski prezentował wyraźną uciechę.

– No, a ma pani pojęcie, jak to odebrała policja? Ja pani przekazuję zeznania już uporządkowane, tyle i w takiej formie zdołali sobie z chaosu wydłubać. Wie pani przecież, co potrafią świadkowie!

Wiedziałam doskonale. Całe gadanie, jakoby świadek tak doskonale zapamiętał, rozpoznał, określił… można sobie o kant tyłka potłuc. Gdyby nas tu siedziało trzy sztuki i na chwilę przyszedłby jakiś obcy człowiek, byłby to inkasent od wodomierza, listonosz z poleconym, akwizytor od ubezpieczeń, miałby na sobie mundur, bluzę od dresu, góralski serdak, byłby rudy, łysy, siwy, wzrostu od metr pięćdziesiąt do dwa i pół metra, w wieku pomiędzy dwadzieścia a osiemdziesiąt lat. Niewykluczone, że i płeć miałby zróżnicowaną.

Chyba, że byłoby to coś, co świadka dziabnęło osobiście…

– Do dziś pamiętam świetnie zupełne drobnostki sprzed czterdziestu lat – powiedziałam ponuro. – Ale to wyłącznie ze względów wstrząsających uczuciowo. Rozumiem, że tam na pierwszy plan wybiła się Martusia, jej łatwo samo przychodzi, a gliny nie docisnęły bab…

– Przeciwnie, docisnęły i tylko dzięki temu te jej wejścia i wyjścia dało się jakoś osadzić w czasie. Jakąś tajemniczą bluzkę miała na sobie, dziewczynom ciężko było oko oderwać. Ja się na bluzkach nie znam, jeśli już, to raczej na zawartości, ale pani…

– Rozumiem, rozumiem. To od czego padł?

– Od noża. Jeden bardzo trafny cios. Patolog twierdzi, że był to bagnet z drugiej wojny światowej.

– O, masz ci los. Albo stare kopyto, albo stary bagnet. Gliny mają fajnie. Ale to Martusia odpada!

– Ze względu na bagnet? A nie sądzi pani, że mogła podwędzić z rekwizytorni…?

– Bzdura śmiertelna! To znaczy, podwędzić mogła, ale użyć wyłącznie do pokrojenia mięsa na befsztyki albo, co. Ona się takich rzeczy strasznie brzydzi, żywego stworzenia, nawet, jeśli to człowiek, nie tknęłaby za skarby świata! Bagnet przekonuje mnie ostatecznie, to nie Martusia, mowy nie ma!

– Gliny chyba o tym nie wiedzą…

Popatrzyliśmy na siebie niepewnie. Zrobiłam Ostrowskiemu następną kawę, zapominając o względach gościnności, nalałam sobie trochę wina. On nie mógł, był samochodem, ale kiedy uświadomiłam sobie własną niegrzeczność, było już za późno.

– Następnym razem niech pan przyjedzie taksówką – zarządziłam sucho. – Co pan jeszcze wie? Bo bez kitu, prywatnie z tego galimatiasu da się dużo wyłowić. Nie muszę wiedzieć, kogo pan zna, wystarczą mi rezultaty ostateczne.

Ostrowski westchnął.

– Otóż coś mi tu śmierdzi… Pani wie, że ja nagrywam…? Dziękuję…

– Nie ma, za co. Siebie też.

– Nie szkodzi. Nie zdążyłem skomasować, nie było, kiedy, ale wie pani, jak to jest, z ziarenek maku można usypać kopiec Kościuszki. Ten cały Poręcz przyjechał do Krakowa dwa dni wcześniej, miał taką metę u dziewczyny… zaraz. Mogę nawet wyłączyć na chwilę, gdyby się pani uparła, prywatne pytanie, bo też chcę coś zrozumieć…

Odgadując treść pytania, machnęłam ręką. Podejrzenia na takim tle, z racji wieku, uważałabym za potężny komplement.

– Myśli pani, że on był jakiś ekstra w łóżku…?

– Osobiście nie sprawdzałam i proszę mnie tu nie lżyć stwierdzeniem, że tego jest pan pewien, ale na moje oko i węch, tak. Kiedyś znałam takich… Teraz to się zdewaluowało, ale kiedyś mówiło się, że on ma w sobie coś. Albo ona ma w sobie coś, płeć obojętna. Proszę szanownego pana…

Wspomnienie rzuciło się na mnie z nieprzepartą siłą. Znałam faceta, niby nic nadzwyczajnego, poziom inteligencji owszem, wysoki, ale reszta zwyczajna, nie dziwkarz, a dziewczyny wpadały w szał, skutki rozstania potworne. Znałam i takiego, który…

– …wie pan, aż trudno to określić. Jakby urok jakiś rzucał. Jeśli chciał. Nie na całe życie, na krótko, dopóki mu się nie znudziło, ale póki rzucał, baby miały bielmo na oczach. I chyba Poręcz do tego gatunku należał, wnioskuję z tego, co słyszałam, promieniował uwielbieniem, zachwytem, każda kobieta chce być najważniejsza na świecie i on tego na jakiś czas dostarczał, a do łóżka chyba też się nieźle nadawał. Tyle rozumiem. Ale w ogóle, bo co?

Ostrowski zmarszczył brwi, najwidoczniej też usiłując tyle samo zrozumieć.

– Uczyć się od takiego – mruknął. – Ogólnie kochał kobiety?

– Który? Ci, których znałam, kochali różnie, Poręcz podejrzewam, że wcale. Kochał siebie i swoją wymarzoną karierę, reszta była zestawem narzędzi. Kocha pan młotek albo uszczelkę?

Ostrowski aż się otrząsnął.

– Wszelkich uszczelek, szczerze mówiąc, nienawidzę. A pytałem w ogóle dlatego, że miał w Krakowie metę u dziewczyny, która pod szubienicą słowa by o nim nie powiedziała. Spłonęłaby na stosie dla niego. Wariactwo jakieś?

– No przecież panu wyjaśniam!

– Z tego wynika, że była mu chwilowo potrzebna? A za jakiś czas… No właśnie, co następowało za jakiś czas, kiedy już mu któraś nie była potrzebna?

Najwyraźniej w świecie zdawałam przed Ostrowskim egzamin z życia. Nawet mi się to dość spodobało.

– Zależało od poziomu. Inteligentne, wykształcone, uczłowieczone, wychodziły z tego bezboleśnie, może trochę zranione, ale raczej to była uraza i gniew. Często wściekłość na samą siebie. Głupie, tępe, bezmyślne, niezdolne do samodzielnej egzystencji, wpadały w rozpacz, z deszczu pod rynnę, idiociały, klęska ogólna i dno. Ale w przypadku Poręcza takich nie było, on rwał wyłącznie baby na świeczniku albo już w drodze ku szczytom. I po nich się wspinał. O, mnóstwo cech klasycznego żigolaka!

– Wypaczony lekko zmianą czasów i obyczajów. Elastyczny. Przystosowany…

– jak na mężczyznę, jest pan całkiem niegłupi – pochwaliłam, zanim zdążyłam ugryźć się w język. W końcu chciałam czegoś od Ostrowskiego i nie należało źle go do siebie usposabiać.

Nie obraził się, rzeczywiście musiał być niegłupi.

– Wiem doskonale, że chodzi pani o niuanse psychologiczne, z reguły znienawidzone przez mężczyzn. Te słynne ostatnie rozmowy… Opanował z tego co najmniej trzy czwarte i stąd świetna meta w Krakowie. Zważywszy, że najwięcej złego zrobił konkretnie Marcie, a pani ją uniewinnia… ja zresztą też, jakoś nie widzę jej, dźgającej bagnetem… należałoby się oprzeć na poczynaniach ludzkich, których policja, choćby pękła, nie zdoła ściśle sprecyzować. Wracam do tematu.

Łatwo zgadnąć, że prywatni znajomi między sobą znacznie więcej powiedzą niż policja kiedykolwiek usłyszy. Nie tyle może kopiec, ile kopczyk udało nam się z tych nerwowych zwierzeń usypać.

Majewski był zajęty rozmową, nieruchomości to niezły biznes, ale nie miał ochoty dyskutować publicznie, rzucił zatem okiem dookoła i stwierdził, że w jednym kącie dolnego apartamentu siedzi dwóch szepczących do siebie, do drugiego kąta dobił jakiś jeden, w trzecim migdalił się facet z dziewczyną, ale oni zaraz wyszli, przyszedł jeszcze ktoś, kogo nie tylko nie zna, ale nawet dobrze nie widział. Ten z drugiego kąta próbował ich podsłuchiwać, takie Majewski miał wrażenie, ale chyba mu się nie udało. Kiedy szli na górę, nie polazł za nimi, został.

Zaprzyjaźniony z Ostrowskim dziennikarz znał Poręcza z twarzy i widział jego wchodzenie do zakamarków piwnicznych, fakt, prawie zaraz za Majewskim. Wiedział, o czym Majewski zamierza tam gadać, wiedział, co myśleć o Poręczu i był ciekaw, będzie ich podsłuchiwał czy nie? Zszedł nawet na dół i zajrzał, zgadzało się, sytuacja tak wyglądała, jak ją Majewski opisał, zawrócił od razu na górę i z wysiłkiem minął się z jakimś schodzącym na dół. Nie zna człowieka, w ciemnościach wcale mu się nie przyjrzał, tyle wie, że duży, czego na tych wąskich schodach trudno było nie zauważyć. Po grupowym wyjściu Majewskiego odwrócił już uwagę od tamtego kierunku, czasem tylko spoglądał.

Martusię najlepiej wypatrzyła asystentka scenografa, niechętna jej ze zwyczajnej zawiści, i wie dokładnie, że wstrętna dziopa tkwiła na dole całe siedem minut. Wyleciała zła i w nerwach, zbrodnię miała wypisaną na twarzy.