Natomiast na Poręcza czyhała jedna taka Niusia od reklamy, która już dwa razy prawie wystąpiła przed kamerą z flachą oleju pierwszego tłoczenia, zza flachy wprawdzie nie było jej widać, ale wielką gwiazdę już w sobie czuła, a Poręcz w rozbłyskach miał jej dopomóc. Widziała jak wszedł i czekała, kiedy wyjdzie, i może przysiąc na wszystkie świętości, że dwóch ją rozczarowało, figura ludzka pojawia się w mroku i chała, nie on, druga figura, też nie on. Jedną figurą okazuje się taki nieudolny tekściarz, a drugą jakiś wielki wół, niegodzien uwagi. Tekściarza zna z widzenia, a wołu nie rozpozna.

– O rany boskie – powiedziałam.

– I tu mi właśnie popiskuje – podjął Ostrowski. – Bardziej wierzę zawziętym dziewczynom niż egocentrycznym facetom. Mężczyźni są mniej spostrzegawczy w tego rodzaju drobiazgach, jeśli coś dostrzegą, to raczej z dziedziny mechaniki. A tu nie wiem, Marta rzeczywiście trafiła na jakąś chwilę pustki, Poręcz został na dole, ale nie poszła tam chyba z myślą o nim…

– Bez wygłupów, gdyby go dziabnęła, w ogóle by nie wyleciała, zemdlałaby obok, ona ze zdenerwowania mdleje, konsystencję fizjologiczną ma taką. Względnie zemdlałaby z opóźnieniem, w drzwiach wyjściowych. Ale czy ktoś zwrócił uwagę na tego dużego, który się gniótł na schodach…?

– Otóż właśnie. Nie mogłem wydoić z tej gwiezdnej idiotki, w jakiej kolejności ją tych dwóch rozczarowało. Najpierw tekściarz, a potem wół, czy odwrotnie? Bo wyliczyłem sobie, że ktoś jeden został na dole ostatni, razem z Poręczem.

– Tekściarz do niego coś miał…?

– Nikt o tym nic nie wie, tekściarz twierdzi, że nic. W kwestii dużego wołu też pojawia się problem, podobnej postury było dwóch i nikt ich nie zna. Mylą się. Podobno, takim poglądem powiało, jeden z nich był cudzoziemcem, Niemiec, Szwed, Amerykanin…? Wyszedł z panienką do wzięcia, też słabo znaną, i nie wiadomo, który to był. Ściśle biorąc, obaj wyszli przed odkryciem zwłok, jeden samotnie, i dwie bufetowe różnią się w zeznaniach.

– A co gliny na to?

– Nic, w tym rzecz. Marta podpadła w sposób rażący. Motyw strzela w niebo, okazja była, skorzystała z niej, dopuszcza się afekt…

– Kto ją pierwszy wymyślił?

– Jak to, kto? – zgorszył się Ostrowski. – Jeszcze pani musi pytać? Jasne, że asystentka scenografa, a poparła ją gwałtownie ta niedorobiona gwiazda, reszta poszła za ciosem. Marta zaś nie miała nic lepszego do roboty, jak tylko na samo nazwisko Poręcza skoczyć panom śledczym z pazurami do oczu, zastali ją w domu i ucieszyli się jak cholera. I co pani na to?

Co ja na to, co ja na to… Rzeczywiście, na poczekaniu mam wiedzieć, co ja na to! Pod każdym względem kretyństwo, jak stąd do Ameryki i jeszcze parę razy dookoła księżyca!

– Gdyby nie ten idiotyczny bagnet… – zaczęłam ponuro.

– Otóż to! – ucieszył się skwapliwie Ostrowski. – Tyle wiem, że bagnetu u niej nie znaleźli. Czas udało się im wyliczyć, prosto z Alchemii pojechała do domu, korki jej na przeszkodzie nie stanęły, wnioskując z czasu jazdy, mogliby jej nawet mandat przyłupać za szybkość, pod domem sąsiedzi ją widzieli, trzy osoby, samochód też został przeszukany od razu, to, co zrobiła z bagnetem…?

– Rynsztoki po drodze sprawdzali?

– Tego nie wiem, ale nie łudźmy się. Wyobraża pani sobie chłopaka, który ujrzał w rynsztoku czy gdziekolwiek bagnet i nie skorzystał z okazji?

– Nawet i co do dziewczynki miałabym wątpliwości – mruknęłam zgryźliwie. – Sama bym podniosła, nie ma pan pojęcia, jakie to użyteczne narzędzie…

– Mam pojęcie – zaprzeczył zimno Ostrowski. – No i tyle wiem, w pierwszej chwili wyszła im Marta ze względu na motyw, zaraz potem zaczęły się schody. Motyw owszem, ale co dalej? I w dodatku w tej branży Poręcz nie jest pierwszą ofiarą, stąd wahania krakowskiej policji.

– Zamknęli ją?

– Na dwadzieścia cztery godziny. Dziś w nocy już będzie w domu. Wszystkie telefony, gwarantuję pani, ma na podsłuchu.

– A pan wie, gdzie ja mam podsłuch? Tak, jak zawsze miałam? O której te dwadzieścia cztery godziny wypada?

– Dwudziesta trzecia.

– No to jeszcze poczekam. Ale pan wie więcej i nawet pan nie wie, że pan wie. I pan mi to powie!

Ostrowski zainteresował się zgoła do szaleństwa, co też takiego wie.

Postanowiłam sobie wydoić z niego wiadomości dziennikarskie, coś, co człowiek gromadzi gdzieś w zakamarkach mózgu przypadkowo, czasami nawet bezwiednie, przekonany, że niepotrzebnie. Pozornie zapomniane i przydeptane, w razie potrzeby nagle wyłażą. Każdy dziennikarz i niekiedy także pisarz zbiera takie śmietnisko, które znienacka okazuje się przydatne ku zdumieniu samego właściciela.

– Robił pan kiedyś wywiad z Ewą Marsz? – zaczęłam ostrożnie i z namysłem.

– Ja bym się tak Ewą Marsz nie szastał… – przerwał mi Ostrowski ostrzegawczo.

Doskonale wiedziałam, co ma na myśli i mogłam go od razu uspokoić.

– Nie ma jej w Polsce już dość długo. Pół roku.

– A, rozumiem. No owszem, robiłem. Na początku tej jej nadłamanej kariery.

– Znała już wtedy Poręcza?

– Pojęcia nie mam. Chyba nie. To było na bazie „nikt nie jest prorokiem we własnym kraju”, „z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu” i tym podobne. O ile wiem, ona nie ma licznej rodziny, ale coś mi w tym przebijało, takie jakby drugie dno. Pani coś o tym wie?

Nie zamierzałam wyjawiać dziennikarzowi, nawet szlachetnemu, wszystkich tajemnic Ewy Marsz.

– O, zwykła rzecz, o ile wiem, coś z dziedziny pchania dziecka na medycynę, a dziecko się upiera przy malarstwie. Albo masz się uczyć muzyki, a dziecko ma słuch jak pień i namiętność do ogrodnictwa, więc cudowna prognoza: na pewno ci się nie uda! Bardzo optymistyczne i zachęcające. Miała podobne zgryzoty, ale nie wiem, na co ją pchali.

Ostrowski nie wiercił, kiwnął głową ze zrozumieniem.

– Tak mi się właśnie wydawało, że zaczęła pisać niejako wbrew. Na przekór. Bez dopingu, bez czyjejś wiary w nią. Bo chyba o to pani chodzi?

Pewnie, że o to mi chodziło. Tatuś kochany…

– Coś mi tu stoi do góry nogami, majaczy niewyraźnie i nie mogę tego rozwikłać. Zaraz. Jaworczyk… Słyszałam, że podobno Jaworczyk… Pan wie, kto to jest Jaworczyk?

– Jaworczyk, Jaworczyk… A, to ten. Tak, wiem.

– Podobno przyjaźnił się z Poręczem, aktualnie już nieboszczykiem…

Widać było, jak Ostrowski gwałtownie przeszukuje pamięć.

– Zaraz, moment. Notatki mam w domu, alfabetycznie ułożone… – zakłopotał się nagle. – No, rozumie pani chyba, to nie są materiały do szantażu, tylko zwyczajne ułatwienie pracy, nie sposób wszystko mieć w głowie, a ja się zajmuję ludźmi, nie na przykład roślinami… Ale Jaworczyka już sobie przypominam, to wyjątkowy nieudacznik, kretyn podatny na sugestie, zawistny wręcz patologicznie. Co pani ma z nim… A, zaraz, obiło mi się o uszy, czy to nie on przypadkiem usiłował wplątywać panią w te zabójstwa?

– On. Głupota.

– Zawsze swąd… Mówi pani, że przyjaźnił się z Poręczem?

– Podobno.

– Każdy z nich do przyjaźni zdolny, jak ja do haftu artystycznego… Coś w tym mieli. Chwileczkę…

Skorzystałam, że Ostrowski oddał się intensywnej pracy myślowej i uzupełniłam napoje. Chwilę to trwało, bo woda musiała się zagotować.

– Coś chyba więcej słyszałem – rzekł, kiedy wróciłam. – Nie miało to żadnego sensu, więc nie zwracałem uwagi i pojęcia nie mam, kto z czymś podobnym wyskoczył, ale kojarzy mi się z Jaworczykiem. Ewa Marsz jakoby miała robić karierę na bazie ekranizacji, rozmawialiśmy już o tym, jakieś dziwaczne odwrócenie pojęć. O, właśnie! Pani też chciała, ale została pani zlekceważona. Najmocniej przepraszam…

– Za co? Pomieszania zmysłów pan nagle dostał? Żadnego szaleju ani blekotu panu nie dałam!

– Nie chciałem być niegrzeczny…

Wzruszyłam ramionami i popukałam się palcem w głowę. Powstrzymałam siadanie w połowie, poszłam do przedpokoju i obejrzałam się w lustrze. Nie, debilizm, w postaci na przykład pryszczy, na twarzy mi nie wystąpił, to Ostrowskiemu odbiło, musiała mu zaszkodzić praca umysłowa.