– I gdzie cię trzymali?

– W pokoju przesłuchań, tak to nazwali…

– Całą dobę…?!

– A, nie. Zdrzemnęłam się na jakiejś kanapce, a w ogóle było super! Wszyscy razem siedzieliśmy przy piwie, w połowie ja stawiałam, a w połowie oni, cała balanga, straszyli mnie tym zbrodniczym widokiem, ale w towarzystwie już się nie bałam. Wmawiali we mnie zupełnie poważnie, że to ja go zabiłam, pogięło ich chyba, nożem rżnąć coś takiego, za nic! Do końca życia by mnie obrzydzenie trzęsło! Powiedziałam im, co ja o tym myślę, o tym wszarzu też, nawet im się podobało, chociaż mi nie wierzyli i uważali, że przesadzam! Wyobrażasz sobie? Przesadzam…!

– To znaczy, że złożyłaś wyczerpujące zeznania… Martusia zastanowiła się nagle.

– Myślisz, że to mogłoby być epitafium…?

– Na epitafium twoją wypowiedź należałoby zapewne nieco skrócić.

– Możliwe. Ale może wiesz, dlaczego mnie wypuścili? Zabronili, co prawda, wyjeżdżać z Krakowa, ale z mieszkania mogę wychodzić. To co?

– Nic. To znaczy, że jesteś bardzo silnie podejrzana. Groźny bandzior. U nas oskarżeni o cięższe zbrodnie przebywają na swobodzie, szczególnie recydywiści. Nie wiem dlaczego, ale chyba komuś cel przyświeca, zmniejszyć pogłowie społeczeństwa, bo taki swobodny oskarżony nie pożałuje sobie kolejnej ofiary. Co mu za różnica?

– Jak to…? Dożywocie zarobi!

– Dożywocie już ma jak w banku, a czapa, jak wiadomo, nikomu nie grozi.

– I po co to tak?

– A bo ja wiem? Nie ma przecież wyżu demograficznego. Ale jednak mniej ludzi, mniej młodzieży, to i od razu mniej szkół, mniej szpitali… Zawsze korzyść.

Martusia oznajmiła, że ogarnia ją zgroza i spytała, czy też ma koniecznie skorzystać z wolności i kogoś kropnąć. A jeśli tak, to, kogo?

– Powinnaś sama wiedzieć najlepiej – pouczyłam ją. – Poza tym przetrzymali cię te trochę, żebyś nie mogła poukrywać narzędzi zbrodni, przeszukali ci dom i samochód i, jak rozumiem, niczego nie znaleźli. Z drugiej znów strony, jeśli niczego nie znaleźli, powinni cię trzymać w kazamatach, wypuszczają tych, którzy mieli skład przyrządów morderczych. Może jednak coś miałaś?

– Co miałam mieć, na litość boską?!

– Cokolwiek. Truciznę, sztylet, bombę…

– Mam śrubokręt – wyznała Martusia żałośnie. – To znaczy, mam nadzieję, że mam, bo może mi zabrali, jeszcze nie sprawdziłam.

– A czego się dowiedziałaś?

– Czekaj… Nie rozumiem, co mówisz. Czego ja się mogłam dowiedzieć?

– Wszystkiego. No, mnóstwa rzeczy. Przecież rozmawiali z tobą i pomiędzy sobą coś gadali, nie? Nic ci z tego nie wynikło? Na tle tych wszystkich zbrodni z Poręczem na deser?

– Ja cię proszę, nie rób takich spożywczych porównań, bo nawet mój pies straci apetyt! Gadali i dziwili się tak półgębkiem, komu on się naraził. Jak w ogóle ten Poręcz przystaje do Wajchenmanna, nijak, wcale, wyszło mi, że nic im do niczego nie pasuje, brak ogniwa i brak ogniwa. Rozpaczliwie mnie pytali, kto był w tej knajpie, a ja nawet tego nie umiałam im powiedzieć! Żadnego pożytku ze mnie nie mieli.

Prychnęłam niezadowoleniem i wyrzutem.

– Ja też nie mam. Ale za to mogę ci powiedzieć, że Poręcz się przyjaźnił z Jaworczykiem.

– No to, co?

– A ty mi o tym nic nie mówiłaś.

– A miałam mówić? – zaniepokoiła się Martusia. – To takie ważne?

– Nie wiem, czy ważne, ale przecież właśnie Jaworczyk rzucał na mnie podejrzenia i już się domyślam, dlaczego… – w tym momencie przypomniałam sobie, że Martusia z pewnością jest na podsłuchu -…i już mi się te głupoty znudziły. Skoro wyszłaś z kryminału ulgowo, możesz iść spać.

Martusia oburzyła się śmiertelnie.

– No, co ty…? Miałam tyle przeżyć, ledwo zdążyłam do domu przyjechać, od razu dzwonię do ciebie, a teraz mam iść spać…?!

– Tym bardziej. Nie możesz zażywać rozrywek tak noc po nocy. Ja w każdym razie idę spać, zdenerwowałam się dostatecznie, a ty, jak chcesz, możesz sobie porozmyślać o tej przyjaźni Jaworczyka z Poręczem…

I od razu przyszło mi do głowy, że skoro Poręcz spod ciężaru podejrzeń musiał uciec na tamten świat, teraz pewnie na jego miejsce wskoczy Jaworczyk. A niech wskakuje. Nieszczęsna policja…!

* * *

Nie zdążyłam nic zrobić i z nikim pogadać, bo policja nie zwlekała z atakiem. Od rana przed moją furtką pojawił się Górski, szczęście jeszcze, że udało mi się wypić poranną herbatkę.

– Albo obie panie są świetnymi aktorkami, albo Marta Formal jest niewinna jak dziecko – rzekł od razu. – Niech mi pani nie utrudnia pracy, dość mamy i bez tego, to prestiżowa sprawa, a nie mafijne porachunki. Co tu ma do rzeczy ta przyjaźń jakiegoś Jaworczyka z denatem?

– Bez wejść i usiąść nic pan ode mnie nie usłyszy. Akurat mi się woda zagotowała w czajniku. Kawy, herbaty?

– Tym razem kawy, jeśli pani taka uprzejma.

Postawiłam napoje na stoliku i też usiadłam.

– Denata, jestem pewna, macie rozpracowanego… – zaczęłam ostrożnie, ale Górski przerwał mi z miejsca.

– Wie pani doskonale, co możemy usłyszeć od ludzi. Nikt nic nie wie, nikt nikogo dobrze nie zna, nikt nie jest niczego pewien, wszystko ślepe i głuche. Motywów materialnych nie ma, nikt nikomu portfela, samochodu ani Kossaka ze ściany nie kradnie. Grzebanie w plotkach to jak igła w stogu siana, a pani się orientuje w tych układach.

– Ja się nie…

– Pani się owszem. Brakuje mi czasu na wersalskie podchody i muszę walić wprost. Dlaczego nie odezwała się pani ani jednym słowem o Ewie Marsz?

Pomyślałam, co następuje: mogę zełgać, że co ona ma do rzeczy i w ogóle o niej nie słyszałam. Że mi zwyczajnie do głowy nie przyszła. Że nie widziałam i nie widzę żadnego związku tych trupów z nią. Mogę wyznać, że nie chciałam jej niepotrzebnie wplątywać, skoro sama się już dawno wyplątała. Przypomniałam sobie wreszcie, że już nie muszę mataczyć i mogę także powiedzieć prawdę. Moje myślenie trwało cztery sekundy.

– Miałam nadzieję, że jej nie skojarzycie – powiedziałam, zdaje się, że zarazem żałośnie i z ulgą. – Policja w subtelnościach nie gmera…

– Tak właśnie podejrzewałem. I tym bardziej węszyłem w tym jakąś zmowę czy inne krętactwo, zresztą nadal węszę, tylko w przyczyny trudno uwierzyć. Ale sama pani widzi, że ja wiem, że pani się świetnie orientuje w sytuacji, świadczy o tym pani milczenie na temat Ewy Marsz. Gdyby pogmerać w tych, jak pani sama to określiła, subtelnościach, Ewa Marsz wychodzi na prowadzenie o ładne parę długości. Kariera to motyw uchwytny, ktoś usuwa sobie z drogi przeszkodę, ale taki rodzaj zemsty post factum sam z siebie nam do głowy nie przyszedł, szczególnie, że powiązań z Wajchenmannem ona nie miała, pani w ogóle ten pomysł podsunęła. Pani ją lubi.

– Lubię. I cenię.

– Bardzo dobrze, moja żona też. Więc niech pani przynajmniej nie milczy o tych Jaworczyko – Poręczach, bo w pani miłość do nich szczerze wątpię.

Pogratulowałam mu trafności poglądów i powtórzyłam wszystko, co słyszałam o Jaworczyku. No, może prawie wszystko.

Górski się przez chwilę zastanawiał.

– W porządku. Widzę, że mataczenie pani przeszło, zatem i ja nie muszę. Coś pani z tego rozumie?

– Zaraz. Pan postanowił mataczyć przez Ewę?

– A jak? Wrabianie mi grzmiało. Pytam, co pani rozumie?

– Niewiele. To jakiś dziwoląg w kratkę. Ale tak naprawdę nie ze mną powinien pan o nim rozmawiać, tylko z Piotrusiem Panem, z Magdą, z Ostrowskim…

– Namiar na nich poproszę.

Podałam mu nazwiska i telefony i odzyskałam przytomność umysłu.

– A co do Ewy Marsz, to owszem, przyznam się, że dopuszczałam możliwość jej udziału w hekatombie, ale na szczęście jej nie ma, siedzi we Francji, więc nic z tego. To już prędzej ja, ale co do siebie, wiem na pewno, że ręki nie przyłożyłam. Wyznam panu za to, że Poręcz mi teraz do tego zbiegowiska nie pasuje, on się wprawdzie do wszystkiego wtrącał, ale samodzielnie nic nie zrobił. Paskudził innym. Do Ewy pasował, do reszty nie. Coraz bardziej jestem przekonana, że podpuszczał Jaworczyka, tylko, po co? Chyba wyłącznie z czystej złośliwości, wrodzona cecha charakteru, żeby możliwie dużo najudzić i wszystkim we łbach zamącić, nie wiem, nie zdążyłam tego przemyśleć i skonsultować, za wcześnie pan przyszedł.