– Z całej siły opanowuję nachalność i natręctwo – wyjaśniłam jej życzliwie. – Cechy wrodzone genetycznie, które mnie samej tak dokopały, że nie rób drugiemu, co tobie niemiło. Ponadto z moich osobistych doświadczeń wynika, że taki jakiś, spotkany znienacka, na mój widok zrywa się i wybiega, co jest poniekąd jednoznaczne. Nie zauważyłam u Ostrowskiego skłonności do zrywania się i wybiegania, więc nie wiem…

Magda, siedząca dotychczas w fotelu z głową na oparciu, z nogami wyciągniętymi na środek salonu, wyprostowała się nagle i usiadła normalnie, prezentując jakby powrót do życia.

– No i proszę, potrafisz jednak człowieka ustawić do pionu! Spostrzeżenie pocieszające, bez względu na wzgląd. Ale może wpływ na to miał trup Zamorskiego?

Może i trup, Ostrowski to dziennikarz, dziennikarz lekceważący trupa nie byłby dziennikarzem…

Przez chwilę rozważałyśmy kwestię, nie, trup nie miał tu nic do gadania, nazwisko Zamorskiego Magda wyjawiła dopiero znacznie później, pominęła je w pierwszej chwili, zaczęła od calvadosu. Zatem nie trup.

– Dopuszczam osłupienie – zgodziłam się łaskawie. – Chociaż w twojej wizycie u mnie nie ma znowu niczego takiego niezwykłego, nie było chyba mowy, że przeniosłaś się ostatnio do Afryki Południowej albo, co…?

– Nie, ale wyleciałam z dwójki…

– No to, co? Bywają u mnie wyłącznie pracownicy telewizji publicznej? Mnie się wydawało, że wręcz przeciwnie!

– Dobrze, nie będę się upierać. Myślisz, że… Ale… O Boże, jadę obok tematu, to jak te koleiny na szosie, nie, chyba powiem wprost. Na razie kłamię okropnie, a właśnie chciałam przyjść i pogadać z tobą od serca, bo jednak mną szarpnęło. Dawno go nie widziałam…

Taksówki w tym mieście istnieją, zastanowiłam się, co będzie najwłaściwsze. Szybko doszłam do wniosku, że produkt powinien stać przed nosem i nie wymagać uciążliwych zabiegów w postaci ustawicznego sięgania do lodówki albo gmerania w lodzie. Czerwone wino i koniak, proszę bardzo, niech sobie stoi jedno i drugie… nie, bez żartów, czerwone wino po krewetkach nie idzie, zatem koniak…

Magda zapewne również pomyślała o taksówkach, bo nie zaprotestowała ani słowem.

– Właściwie, powiem ci szczerze, już się prawie zdecydowałam na mojego desperado, romans z doskoku, niech będzie, widać było, że on by tak wolał, a ja… no, wiesz, jestem otwarta na propozycje, do diabła z żoną, ostatecznie mam, co robić. I akurat wtedy pojawił się Adam. I odbiło mi.

Westchnęła, skorzystała z koniaku, popatrzyła na zielsko, w polu widzenia ukazał się kot i popatrzył na nią, co najwidoczniej wspomogło ją na duchu.

– Myśmy się kochali – rzekła szorstko. – Okazuje się, że z mojej strony nie należy to do bezpowrotnie minionej przeszłości…

– Z jego też… – wyrwało mi się bardzo cichutko, ale Magda dosłyszała.

– Może. Ale stopień natężenia jest inny. Dla niego najważniejsza jest żona, ja mogę zajmować najwyżej zaszczytne drugie miejsce. Nosem mi powychodziły te drugie miejsca!

– Była… – wtrąciłam znów, jeszcze ciszej.

– Co była?

– Była żona…

– Bzdura. Kit i legenda. Też mi pieprzył takie androny, ale rozwód jakoś nie wchodził w rachubę, bo dziecko, bo śmo, bo owo, dziecko obecnie już maturę zdało, zawracanie dupy, boczną ulicę sobie znalazł, no więc nie chciałam, to ja zerwałam i powiem ci prawdę, teraz chyba żałuję. Nie jestem pewna, coś mi się tam w środku telepie, właściwie chciałam albo się wywnętrzyć, albo z tobą naradzić. Albo jedno i drugie.

Zastanowiłam się, czy Ostrowski po rozwodzie nie poderwał sobie czegoś nowego, ale moja dusza uważała, że nie.

– On się rozwiódł – powiedziałam odważnie. Magda wzruszyła ramionami.

– Teoretycznie. W prawdziwy rozwód nie wierzę.

– To uwierz. Rozwiódł się praktycznie. Prawnie. Odczepiła się wreszcie całkowicie od zielska i od kota, które uparcie ciągnęły jej wzrok, i popatrzyła na mnie.

– Skąd wiesz?

– Widziałam…

Nagle zyskałam całkowitą pewność.

– Rany boskie, dopiero teraz rozumiem! Ślepa komenda bezmyślna, mogłam to zgadnąć od razu, przecież on specjalnie gmerał w aktówce, żeby ten rozwodowy papier zgubić pod moim stołem! Podobizna Jaworczyka, rzeczywiście, akurat mi była potrzebna jak dziura w moście, spać bym bez tej mordy nie mogła! Wszystko przez pomór na pasożyty, ogłupiło mnie…

– Joanna, o czym ty mówisz? – zaniepokoiła się Magda.

– O rozwodzie Ostrowskiego. Dyplomatycznie zgubił, miał nadzieję, że ci powiem…

– W nic nie uwierzę! Piętnaście razy przysięgał, że już się rozwodzi i gówno! Jak pies z kotem żyli, fakt, ale ona się nie zgadzała, szantażowała dzieckiem, a on ulegał, taki szlachetny, aż się rzygać chciało! Zgniewało mnie w końcu… Zaraz, co ty mówisz? Że co on zgubił dyplomatycznie…?

– Wyrok… nie, uprawomocnienie wyroku rozwodowego.

– Prawdziwe? Niesfałszowane?

– Z sądu. Z pieczęciami. Cholernie dużo do fałszowania. Nie spojrzałam na datę, ale nawet, jeśli wczorajsze, to i tak dowód, że rozwód nastąpił definitywnie. Ejże…! – urwałam nagle i przyjrzałam się jej podejrzliwie. – On cię przecież odwoził po trupie Zamorskiego, to, o czym wyście rozmawiali? Uciekłaś mu z samochodu na przystanku autobusowym?

– Nie, na postoju taksówek w Wilanowie. Ale my przecież oficjalnie rozmawiamy ze sobą, utrzymujemy znajomość, jak takie dwa dobrze wychowane pnie…

– I nawet nie napomknął o rozwodzie?

– Nie ośmielił się. Nic prywatnego, o trupach owszem, wymarzony temat, ale bez żadnych osobistych wycieczek!

– A on nie myśli przypadkiem, że ty sobie przygruchałaś kogoś na stałe?

Magda spojrzała na mnie, znów spojrzała na taras, gdzie siedziały już trzy koty, i obejrzała kieliszek.

– Wino łagodniej przechodzi – westchnęła. – Koniak jest podstępniejszy. Zrobiłam, co mogłam, żeby myślał, że tak. I, jak sądzę, myśli.

Zastanowiłam się troszeczkę.

– Na to człowiek dostał gębę, żeby nią czasem pokłapać – orzekłam z wielkim naciskiem. – Służy to wzajemnemu porozumieniu, szczególnie, jeśli operuje się tym samym językiem. Możesz moją głęboką myśl przekazać Ostrowskiemu.

– Sama mu przekaż. Słuchaj, ty naprawdę myślisz, że on to zgubił specjalnie, żebyś mi powiedziała, że widziałaś papier na własne oczy? Jak było dokładnie? Opowiedz!

Wydarzenie, obiektywnie biorąc, mało skomplikowane i niezbyt atrakcyjne, upuszczenie na dywan jednego kawałka papieru, zajęło nas tak, jakby było, co najmniej pożarem całego miasta, trzęsieniem ziemi, względnie zasadniczym elementem akcji szpiegowskiej. Z całej siły starałam się utrzymać we własnym wnętrzu swoje prywatne poglądy, chęci, sugestie i skłonności, w końcu dorośli byli, nie zamierzałam ich swatać ani rozdzielać, obiektywizm uważałam za święty obowiązek i o mało z tego nie pękłam.

Uratował mnie telefon.

– Masz, czym pisać? – spytała Lalka z tamtej strony. – To pisz! Pierwsza data, o ile pamiętam to Wajchenmann, ona była w Forges – les – Eaux, w kasynie, zanocowała tam, miejsce znalazła, bo nie sezon, dopiero na drugi dzień przyjechała do Paryża. Samochodem. Po drodze brała benzynę, płaciła kartą…

Długopisem, który nie chciał pisać, na tylnej stronie jakiegoś urzędowego dokumentu zapisywałam poczynania Ewy Marsz w momentach kolejnych zbrodni. Ulgi doznawałam z chwili na chwilę większej, aż wyszło na jaw, że na Poręcza ona alibi nie ma. Nikt jej nigdzie nie widział.

– A ona sama mówi, że gdzie była? – spytałam nerwowo.

– Nigdzie. Mówi, że siedziała w domu i cześć. Znaczy w hotelu, ona mieszka gdzieś przy des Ternes, wynajmuje coś taniego, małego, ale laptop jej się tam mieści.

– Jadła coś?

– Wyskoczyła do bistro, jak sprzątali. Więc sprzątaczka też jej nie widziała.

– Ale widziała mokry ręcznik, mokre mydło, samo się nie zalało…

– Ona podobno mało rozgarnięta, nie wiadomo czy pamięta, więc alibi wątpliwe. Wiem, wiem, na korzyść oskarżonego, nie musisz mi tłumaczyć. A ten jej Henryk nazywa się zwyczajnie, Wierzbicki, ona mi pozwoliła dać ci jego komórkę, pisz… I ma to być tajemnica, aż się wszystko uspokoi i on jej pozwoli wrócić.