– Pani jest zachwycająca – powiadomił mnie z galanterią wielbiciel Ewy.

Nie przejęłam się tym zbytnio. Wciąż majaczyło mi w umyśle coś, co usłyszałam od pani Wiśniewskiej, a co powinno mieć swoje znaczenie. Dobijało do tego coś, co usłyszałam od Lalki. Gwałtownie pożałowałam, że nie istnieję w dwóch osobach, jako ja i jako Górski. Jedno drugiemu byłoby niezbędne i osiągałoby sukcesy piramidalne.

– Najmądrzejszym czynem pańskiego życia było wysłanie Ewy w diabły poza granice kraju – oznajmiłam stanowczo. – Nie ma siły, włączę w te intymne subtelności jednego gliniarza i musi pan się z tym pogodzić. A propos, czy ma pan informacje aktualne? Tatuś Ewy podobno udał się do sanatorium leczyć reumatyzm, nie wie pan, dokąd?

– Nie mam pojęcia. Od pani się tego dowiaduję, mimo wszystko nie przeistoczyłem się w agencję detektywistyczną, zrozumienie i wiedza to dwie różne rzeczy. Powinienem to sprawdzić?

– Nie, on już lada chwila wróci, nie warto. Cholera. Gdybym była o trzydzieści lat młodsza…!

Ogłuszywszy mecenasa tym osobliwym okrzykiem, dałam mu spokój.

Zanim dojechałam do domu, z komórki zadzwoniłam do Martusi, zapomniawszy kompletnie, że jej telefon powinien być na podsłuchu.

– Martusia, słuchaj, musisz powiedzieć mi prawdę. Zabiłaś tego palanta, czy nie? Jeśli zabiłaś, nikt się tego ode mnie w życiu nie dowie, narażę się na wszystko, powiem, że byłam kompletnie pijana, chociaż akurat siedzę w samochodzie, mam sklerozę, alzheimera, cokolwiek. Zabiłaś go, czy nie?

Martusia przeraziła się śmiertelnie.

– Nie! Przysięgam ci na kolanach! Dlaczego ty chcesz, żebym ja go zabiła, co się stało, ja się brzydzę takich rzeczy, Jezus Mario…?

– Śledztwo mi się paskudzi. Miałabym rozwikłaną całą sprawę, wszystkie zbrodnie, gdyby nie ten padalec. Jeśli ty, wszystko się zgadza, jeśli nie, nic nie ma sensu! Mów prawdę, bo w życiu nie będę z tobą rozmawiać!

Prawie było widać, jak Martusia pada na kolana przy telefonie.

– Niech nie wiem, co, niech mnie do końca życia zęby bolą, przysięgam ci, na co chcesz, to nie ja!!! Nie zabiłam tego wkręta jadowitego, niech mi ręka uschnie! I nawet jego parszywego trupa na oczy nie widziałam! Na życie mojego psa i moich kotów ci przysięgam!!!

No tak, to przesądzało sprawę. Sensu w tym wszystkim nie było za grosz.

Faks od Górskiego znalazłam na podłodze. Tak jakoś to moje ustrojstwo działało, że przysyłane informacje, przybrawszy postać zadrukowanych kartek, ześlizgiwały się z maszynerii i łagodnym, płynnym lotem sfruwały wprost pod biurko, gdzie stawały się całkowicie niewidoczne.

Rzecz oczywista, przedtem zadzwoniłam z awanturą i nawet nie złapawszy Górskiego, dowiedziałam się, iż ów faks został wysłany. Osoba po drugiej stronie z lekką urazą w głosie powiadomiła mnie, że osobiście załatwiła sprawę już parę godzin temu.

Wtedy zajrzałam pod biurko.

Cała lista. Nawet ułożona alfabetycznie, zaopatrzona w chronione dane osobowe, chociaż nikt nie wie dokładne, które to są te dane. Miejsce urodzenia? Aktualny adres? Miejsce urodzenia może i powinno zostać tajemnicą, ale aktualny adres bywa niekiedy niezbędny, jak, do licha, mam się umówić u siebie z człowiekiem, bodaj nawet dziennikarzem, ukrywając przed nim miejsce spotkania? Wykształcenie…? Przed kim je chronić, przed upragnionym pracodawcą? No może, owszem, jeśli mam wykształcenie ogrodnicze, a pcham się na stanowisko dyrektora technicznego lotniska…? Imiona rodziców…? A… obawiam się rasistów, a mamusia miała na imię Mba Wu Psi… Ale jeśli na potomka Mba Wu Psi czeka w spadku kopalnia złota…?

Wszystko to przeleciało mi przez myśl w trakcie wyłażenia spod biurka z dwiema kartkami w ręku. Chciwie rzuciłam się na spis, zaczęłam od Bolończyk Eugeniusz i nie dojechałam do Żabiec Antoni, ponieważ zastopowało mnie lekko już na początku i zatrzymało radykalnie pod koniec.

W Busku leczył się na reumatyzm Dyszyński, doskonale mi znany poważny autor, doceniany, nagradzany, ten właśnie, który wolał się tarzać w pokrzywach niż prawować z telewizją o własny honor i twarz. Po spieprzeniu mu najlepszego utworu w rozgoryczeniu zapowiedział wprawdzie, że niczego więcej już nie napisze, ale i tak nie przerzucił się chyba na kradzieże samochodów. Mnie w każdym razie do roli złodzieja nie pasował.

Porozmyślałam nad nim chwilę i poleciałam wzrokiem dalej. No i w końcowej części alfabetu pojawili się państwo Wystrzyk.

Wystrzyk Romuald i Wystrzyk Jadwiga. Stały adres: Warszawa, Czeczota. Rodzice Ewy Marsz.

Skomplikowane skojarzenia ruszyły w moim umyśle w jakiś przedziwny pląs. Pana Wystrzyka, kradnącego samochód tego… jak mu tam… Spojrzałam na listę, Majewskiego, właściciela nieruchomości, jego żona prowadzi pensjonat… samochód leżącego w gipsie Majewskiego… nie umiałam sobie wyobrazić jeszcze bardziej niż Dyszyńskiego. Stare pryki, Górski tak powiedział, a w ogóle Dyszyński mieszka tam, w tym Busku, gdzie indziej…

A nawet gdyby, to właściwie, co mi tak na tym zależy? Ktoś przyjechał tym wózkiem i zwizytował Poręcza, no to, co? Poręcz zapewne był już wtedy w Krakowie, a Ewa tkwiła we Francji, szkodliwość wizyty zerowa, czego ja się tak czepiam? Może w ogóle Majewski dobrowolnie pożyczył samochód jakiemuś znajomemu, do którego nie chce się przyznać, bo jest to znajomość kompromitująca?

Ciekawe, swoją drogą, jak też ten rykliwy grzmot wygląda… Kto go zna? Poręcz, oczywiście! No nie, Poręcza już nie zapytam… Chłopak Miśki, Piotruś Pan! Chyba zna swojego idiotycznego chrzestnego ojca…? No i oczywiście, pani Wiśniewska.

Telefon, Piotruś Pan, do licha, nie mam jego numeru, zaniedbanie, Miśka… Jak zwykle wyłączyła komórkę, w domu nikt nie odbiera, Magda, to samo… Mecenas Wierzbicki… mówił, że raz się z nim spotkał, gdzieś tu na stole miałam zapisany numer…

Kiedy u furtki brzęknął gong i zdenerwowany ochroniarz grzecznie zapytał, dlaczego przed moim domem nie pali się światło, bo może umarłam, spojrzałam wreszcie na zegarek. Dochodziła jedenasta. Numer Wierzbickiego właśnie znalazłam, ale zreflektowałam się, no nie, bądźmy dorośli, jeśli ja zacznę dzwonić do ludzi o tej porze, oni mi się odwdzięczą, wcale nie chcę. Wizerunek pana Wystrzyka przecież nie ucieknie, mogę poczekać do jutra…

* * *

Na Czeczota znalazłam się o bladym świcie, dwadzieścia po dziewiątej i pierwsze, co ujrzałam, to był zielony, obdrapany opel, stojący przed domem. Zatrzymałam się za nim i podjęłam pracę myślową.

Upragniona postać wróciła, mogę tu posiedzieć i poczekać, aż wyjdzie z domu, obejrzę go sobie, ale po pierwsze, po podróży może odpoczywać i nie wyjdzie dziś, tylko dopiero jutro, po drugie, może i wyjdzie, ale nie tknie samochodu, dla zdrowia pójdzie piechotą, czy ja wiem, dokąd, do kiosku, na spacer… Skąd mam wiedzieć, że to on? Po trzecie, pani Wiśniewska przydałaby mi się ogólnie, podsłuchu mu nawet zakładać nie trzeba, cokolwiek on tam powie, ona dosłyszy i powtórzy, a może wydał już z siebie interesujące ryki…? A później jej nie złapię, bo pójdzie do sklepu… Po czwarte, a gdyby tak wziąć byka za rogi i złożyć wizytę, pomyliłam się, myślałam, że tu mieszka krawcowa… Do kitu, żona otworzy, a pan domu krawcową ma gdzieś i nawet się nie pokaże…

Zdecydowałam się jednak na panią Wiśniewską.

Nic mi z tej decyzji nie przyszło, trzeba było przyjechać wcześniej. Pani Wiśniewska najwyraźniej w świecie zaliczała się do sklepowych rannych ptaszków, już jej w domu nie było. Wróciłam do samochodu i do wahań.

Z domu nagle ktoś wyszedł. Duży facet, bykowaty, wyprostowany jak świeca, chociaż w wieku niewątpliwie zaawansowanym. Wgapiłam się w niego zaskoczona, energicznym krokiem zbliżył się do opla, obszedł go dookoła, dzięki czemu przez chwilę odwrócony był twarzą ku mnie, postał chwilę, pokręcił głową do siebie i oddalił się na piechotę.

Siedziałam nadal w bezruchu, a zaskoczenie mijało mi dość szybko. To był ten z Kubusia Puchatka, ten sam, który otworzył przede mną drzwi Poręcza, z kompresem na szyi i z włoskami zmierzwionymi przez małpę… Do diabła z tą małpą! I który wyzdrowiał piorunująco, wyszedł bez kompresu i odjechał mercedesem Majewskiego z Buska – Zdroju.