– Martusia nie – powiedziałam szybko i stanowczo. – Na psa przysięgła. W psa wierzę.

– W psa owszem, również jestem skłonny uwierzyć. Motyw pasuje… no, tu pewien kłopot… do zbyt wielu osób. W zasadzie ten sam, natury niejako zawodowej, tyle, że właściwie przy każdej ofierze trochę inny. Jakim cudem identyczny motyw mógłby dotyczyć takiego Wajchenmanna i takiego Poręcza? Nawet dziewczyna ich żadna nie wiąże, bo i to bierzemy pod uwagę, w dodatku najbardziej podejrzani, najbardziej prawdopodobni, mają uczciwe, rzetelne alibi. Można ewentualnie przyjąć, że ktoś niszczy złych reżyserów tak sobie, z szacunku dla sztuki na przykład, ale po pierwsze Wajchenmann nie był tak naprawdę zły, a po drugie, co ma do tego Poręcz? On przecież niczego nie kręcił!

– Toteż, dlatego Poręcz mi nie pasuje. Gdyby nie pies, sama podejrzewałabym Martusię. Nie skorzystał tam przypadkiem z okazji ktoś inny?

– Buty te same…

Przez chwilę martwiliśmy się wspólnie. Zastanawiałam się, jak mu zaprezentować mętlik, kłębiący się pod moim ciemieniem.

– Nie powinnam pana niczym sugerować, bo obydwoje możemy na tym wyjść gorzej niż Zabłocki na mydle. Mnie to nie szkodzi, ale panu może owszem.

– Drobiazg. Niech pani mówi, co pani wie?

– W tym rzecz, że nic, mnie się majaczy. A, nie, coś wiem! Gdzieś mi w tym wszystkim tkwi, nie ma już sensu ukrywać, Ewa Marsz jako nie wiem, co. Inspiracja…? Ofiara…? Pogląd…? Przyczyna…? Przypadek sprawił, że wróciłam akurat przepełniona myślą o niej i z zamiarem zdobycia jej książek i obejrzenia jeszcze raz ekranizacji. Pojęcia nie miałam, gdzie ona przebywa…

– Teraz pani wie?

Wahałam się bardzo krótko. Nie, do diabła z mataczeniem!

– Wiem. We Francji. O, mam tu, specjalnie dla pana, jej alibi na właściwe chwile, tylko przy Poręczu trochę się potyka, ale reszta jak łza! Proszę bardzo!

Wygrzebałam spod stolika dokument z notatkami na plecach, obejrzałam drugą stronę i zastanowiłam się. Właściwie nie powinnam się go pozbywać, zawierał użyteczne dla mnie informacje, poza tym. notatki wykonane niepiszącym długopisem były prawie nieczytelne.

– Podyktuję panu i niech pan sobie sam zapisze. Papieru u mnie dużo…

Górski nie protestował, cierpliwie notował informacje od Lalki razem z moimi komentarzami, potknięcie przy Poręczu potraktował obojętnie.

Wróciłam do wybrakowanych faktów.

– Okazuje się, że ten cholerny tatuś Ewy Marsz jest chrzestnym ojcem Piotra Petera, to akustyk z telewizji i chłopak Miśki Kamińskiej, siostry Lalki. Natomiast czymś w rodzaju konkubenta Ewy jest Henryk Wierzbicki, prawnik, nie chcą tego rozgłaszać, ale uprzedziłam, że panu powiem i nawet dam panu numer jego komórki. On też ma podejrzenia i nic z tego nie rozumie, ale na wszelki wypadek wypchnął Ewę z Polski, w rezultacie zaczęło mi wychodzić, że cała ta zbrodnicza afera została wymyślona przeciwko Ewie Marsz. W dodatku głupio wymyślona, więc możliwe, że się mylę. Potrzebny byłby do tego jej zakamieniały wróg, daleko nie szukać, jest taki, proszę bardzo, Poręcz. Ale Poręcz też skasowany, więc co? Niemożliwe, żeby ktoś był wrogiem zarazem Poręcza i Ewy Marsz!

– Przyjacielem chyba też nie…

– Toteż właśnie. A ten Piotruś Pan, chciałam powiedzieć Peter, nasłuchał się gadania Jaworczyka. I z pewnością wie więcej, niż ja z niego wydoiłam przez telefon. A Jaworczyka inspirował Poręcz i koło się zamyka, tyle, że w środku nic nie zostaje, cholerny tatuś natomiast plącze się po obwodzie i niech pan teraz coś z tym zrobi!

Górski w zadumie patrzył w okno.

– Z kim pani kazała mi rozmawiać w Busku – Zdroju? Z Dyszyńskim?

– Nie musi pan rozmawiać w Busku. On już wrócił.

– Pani sama nie chce…?

– Jak Lewkowski! Umówiliście się…? Nie, mnie głupio. Nie potraktuje mnie poważnie, zbieram materiał do kryminału, nie będzie mi rzucał na żer obcego człowieka, jeszcze i jego samego spożytkuję, a on może wcale nie chce. I tak dalej. Panu odpowie ściśle i porządnie, to w końcu przyzwoity człowiek, chociaż literat, a nie żaden bandzior. Może mu się nie chcieć wspominać nieprzyjemności, ale poważnym dochodzeniem poczuje się zobligowany i wszystko powtórzy.

– Doskonale. I z Piotrem Peterem. I niewątpliwie także z tym konkubentem, jak mu tam… Henrykiem Wierzbickim. Jeszcze z kimś, kto ze sprawą nie ma nic wspólnego i nie budzi żadnych podejrzeń?

Zirytowałam się nieco i zniechęciłam.

– Przecież mówiłam, że mam mętlik! A pan mówił, że pan węszy!

– Węszę – zgodził się Górski i westchnął. – Szczerze pani wyznam, że znaleźliśmy dotychczas tyle dziwacznych przekrętów, że na całą górę by wystarczyło, a to całkiem nie moja działka. I w obliczu naszego, pożal się Boże, prawa, oraz wymiaru sprawiedliwości nic nikomu z tego nie przyjdzie, jedyna przyjemność, to ta, że złodzieje na rozmaitych stanowiskach nerwicy dostają. Ale lekkiej. Żaden nie wywinąłby takiego numeru, żeby mordować ludzi tak zwanej kultury, kłócą się między sobą i tyle. Nic nam z tego. Dlatego węszę. W tym szaleństwie musi być jakaś metoda.

Złagodniałam.

– Niech pan nie zapomina, że i mnie w to wetknęli, za gwiazdę chciałam robić, karierę przez film i nie pamiętam, co tam jeszcze. Ten sam gatunek kretyństwa, ale tu się zbiegli Poręcz z Jaworczykiem, z jednym nie chciałam tworzyć wspólnie, a drugiemu odmówiłam wywiadu, to akurat przypadkiem jest prawda. Coraz bardziej mi się wydaje, że Piotruś Pan wie najwięcej i nawet sobie z tego nie zdaje sprawy. A… i Ostrowski! Złapał pan już Adama Ostrowskiego?

– Złapałem. Jestem z nim umówiony. Moment. Skąd pani wie, że ten cały Wystrzyk przyjechał do Warszawy samochodem Majewskiego?

– Ja nie wiem, ja przypuszczam. Podejrzewam.

– Dlaczego?

– Samochód Majewskiego widziałam na własne oczy…

– A Wystrzyk skąd? Zramolały reumatyk…

– Przecież nie leciał piechotą i nie skakał przez płotki! Nie taka znowu długa trasa, samochodem można ją odpracować nawet i z reumatyzmem. A…

Zawahałam się. Rzucić go na pastwę pani Wiśniewskiej? Znów ta baba coś namąci… Ale Górski do trudnych świadków jest przyzwyczajony…

– Aż mi pana żal. No dobrze, niech będzie. Sąsiadka, która mieszka piętro niżej…

– Czyja sąsiadka?

– Tych Wystrzyków. Wiśniewska niejaka…

Górski przyglądał mi się z wyraźnym niesmakiem.

– A może mnie pani poinformować, gdzie to jest? Adres mi podać, na przykład…

– Jak to? – zdumiałam się. – Pan tego nie wie?

– A dlaczego mam wiedzieć? Dotychczas nikogo to nie interesowało. Niech się pani zastanowi, ma pani przecież jakieś pojęcie o dochodzeniach, bada się otoczenie ofiar, ich rodzinę, znajomych, ludzi, z którymi mieli do czynienia, szuka się wrogów, konkurentów… To pani ma obsesję na tle Ewy Marsz, a nie policja, mimo że rozmaite plotki wskazywały na nią i mimo że i mnie pani nią zaraziła, na prowadzenie wyszły inne kierunki. Plotki i mój prywatny węch, to dla nas trochę za mało. Zatem…?

Tkwił nad notesem z długopisem w ręku. Aż mi się niedobrze zrobiło, miał rację, to ja mu podsunęłam akurat te pomysły, które koniecznie chciałam ukryć, rany boskie, oślica…

– Ale niech mi pan…

Górski najwyraźniej w świecie miał przypływ jakichś tajemniczych mocy wewnętrznych. I pamięć prezentował wzorcową, i zgadł teraz w jasnowidzeniu, co mam na myśli, wskoczył mi w zdanie.

– …przysięgnie, że dyplomatycznie, z umiarem i taktem, nie na chama i co tam jeszcze?

– Żeby się tatuś nie połapał. Jestem przekonana, że ona uciekła głównie przed nim, dużo człowiek może wytrzymać, a jakaś ostatnia kropla go dobije. Ten cały tatuś, to mało, że kropla, to ostatnie wiadro, wodospad zgoła, w tym miejscu pani Wiśniewska wydaje mi się wiarygodna. I z Poręczem trzymał sztamę, zewsząd tak słyszę, a nic temu nie przeczy. Klęska córki ucieszyłaby go niebotycznie, nawet nie wiem, czy sam nie był źródłem nagonki!

– I upiera się pani, żeby to zbadać subtelnie, bezszmerowo, niezauważalnie i podstępnie…