Tu akurat nastąpiło skojarzenie, o pożywieniu słuchałam i pożywienie wpadło mi pod rękę. Doniosłam je niejako naturalną rzeczy koleją i nawet dołożyłam widelczyki.

Górski nie wydawał się głodny, musiało go jednakże zaciekawić niezwykłe zjawisko, bo od razu i bez zachęty spróbował. Po czym wyłączył kasetę, przerywając wypowiedzi Majewskich.

– Co to jest? – spytał z wielkim zainteresowaniem.

– Wiem, że pan ma żonę – odparłam może odrobinę niepewnie, bo z żonami policjantów nigdy nie wiadomo. Tracą cierpliwość do mężowskich wysiłków głupio i niesłusznie, bo w końcu widziały gały, co za męża brały. – Mogę panu powiedzieć, ale i tak pan zapomni albo pomiesza, więc może lepiej powiem pańskiej żonie bezpośrednio, przez telefon? Jeśli pan chce…?

– Chcę. Bardzo.

– Od razu, czy po kasecie?

– Od razu. Po kasecie mogą się pojawić wnioski i komentarze.

Rozsądny facet. Złapał żonę przez komórkę, przypomniałam sobie, że wiem, jak jej na imię.

– Pani Kasiu – powiedziałam bez wstępów – tak, dobry wieczór, ja na to trafiłam przypadkiem, bo przy pieczeniu drobiu zostało mi za dużo. Tartą bułkę namoczyć w mleku, łyżeczka cukru, troszkę soli, łycha rodzynek, łycha płatków migdałowych, obojętne, może być kosteczka, byle drobno posiekane, jedno albo dwa jajka, zależnie od ilości ogólnej, konsystencja bardzo gęstego ciasta, smażyć na maśle, na średnim ogniu. Pani mąż to lubi.

– Czy on prowadzi w tej chwili dochodzenie? – spytała pani Kasia dość chłodnym głosem.

– Tak. To znaczy, ja słucham zeznań z kasety i musiałam go czymś zająć przez ten czas. Spróbował i pasuje mu. Mam to pani napisać…?

– Nie mam jeszcze sklerozy…

Górski odebrał mi komórkę.

– U pani Chmielewskiej jestem – rzekł z naciskiem. – Kasiu, zapamiętałaś przepis…? To świetnie, zrób coś takiego, nie żeby zaraz, ale od czasu do czasu. To znakomite i oryginalne. Na zimno. Na gorąco też…? – spytał mnie pośpiesznie.

– Jeszcze lepsze.

– We wszelkich postaciach – rzekł do telefonu. – Proste…? No właśnie, tak przypuszczałem, znając twórczynię… Proszę!

Wetknął mi do ręki komórkę.

– Do licha, nie wiedziałam, że to pani – powiedziała z zakłopotaniem pani Kasia. – Nie byłam niegrzeczna…? No to chwała Bogu! Ja panią doskonale znam przez Roberta…

Oburzyłam się, że Górski o mnie opowiada. Kasia się obruszyła.

– Ależ ja jestem prokuratorem!

Przypomniałam jej, że tajemnica spowiedzi obowiązuje adwokatów. Z prokuratorami różnie bywa.

– Gdybym cokolwiek gdziekolwiek powtórzyła, on by mnie zabił i słowem się więcej do mnie nie odezwał – powiadomiła mnie Kasia bardzo stanowczo. – To znaczy, mam na myśli, w odwrotnej kolejności. Duże się to smaży czy małe?

– Im mniejsze, tym lepsze, ale długo trwa. Chyba, że się przy tym czyta książkę, wtedy niech sobie trwa i przez cały dzień. Smak ten sam, malutkie wygodniejsze do jedzenia.

– Rozumiem. Dziękuję bardzo…

Wróciłam do pożywienia Majewskich.

Pani Majewska przy mężu w gipsie zastosowała metody ulgowe, śniadania i kolacje goście przyrządzali sobie sami, do dyspozycji mieli lodówki, czajniki elektryczne i dostęp do kuchni, obiady wychodziły jak popadło. Kto się załapał, mógł dostać, kto nie, to nie, blisko pensjonatu prosperowała niedroga i dietetyczna knajpa, ratująca sytuację. Gości było, razem wziąwszy, dziewięcioro, robili, co chcieli, odwalali rozmaite zabiegi i nikt na ich poczynania nie zwracał zbytniej uwagi, a obiadowe posiłki doskonale nadawały się zarówno do odgrzewania, zupa na przykład, jak i do podawania nazajutrz. Z niezjedzonych kartofelków wychodziły kopytka, makaron tworzył zapiekanki, zraziki zawijane przetrzymywały bezboleśnie, budynie i galaretki również, i tak dalej. Z zeznań pani Majewskiej wychodziła bardzo praktyczna książka kucharska.

– I w dodatku prawie każda z tych osób potrafiła sobie to odgrzać albo przysmażyć sama – powiedziałam w zamyśleniu po wyłączeniu taśmy. – Z czego wynika, że Majewscy po całych dniach mogli swoich gości na oczy nie oglądać.

– Zgadza się – przyświadczył Górski. – Większość baby, więc i sprzątanie przechodziło ulgowo. Każdy tam, jak pani łatwo zgadnie, mówił, co innego i niczyjej nieobecności nie udało się porządnie stwierdzić. Nawet w odniesieniu do dwóch facetek, które mieszkały razem w jednym pokoju. Kłóciły się ze sobą na ten temat, myląc daty i godziny.

– Ale państwo Wystrzykowie też mieszkali w jednym pokoju?

– Owszem.

– I co żona mówiła o mężu?

Górski nie dbał już nawet o wyraz twarzy, skrzywił się okropnie. Najwidoczniej pani Wystrzykowa wypowiadała się o małżonku mało atrakcyjnie.

– Że mu się reumatyzm odzywa różnie i w różnych miejscach i raz mu ta borowina pomaga, a drugi raz nie, i jeden lekarz każe siedzieć na słońcu, a drugi w cieniu, chodzenie natomiast raz mu dobrze robi, a drugi raz szkodzi. Już nie będę pani katował szczegółowym zeznaniem, bo ględziła w kółko to samo. Co do wyjazdów, to razem pojeździli trochę po okolicy, ale ona nie pamięta gdzie, zajęta głównie podawaniem mężowi przekąsek i napojów.

– Wyjazd do Warszawy by chyba zauważyła?

– Nie wiem. W każdym razie z pewnością by o nim nie powiedziała. Poza tym zielonego opla od czarnego mercedesa nie odróżnia.

– Słusznie podejrzewałam, że to zagłuszona idiotka. Więc w rezultacie, co?

– Uczciwie mówiąc, nie wiem…

Dyplomatycznie przeczekałam chwile zadumy Górskiego, który obejrzał widoki za wszystkimi dostępnymi wzrokowo oknami, najdłużej wpatrywał się w rozczochrany, nieprzycięty żywopłot, zjadł dwa placuszki i westchnął.

– Dziwaczna sprawa – podjął. – To, co powinno mieć sens, nie znajduje potwierdzenia. Sypie się, suchy piasek. Pcha się za to natrętnie idiotyzm, chyba przez panią wymyślony, i też brakuje mu faktów. Ale robi się intrygujący. Ciągle mam wrażenie, że pani wie coś więcej, może nawet nie jest to wiedza, tylko jakieś przeczucie, o którym pani wyraźnie nie mówi…

– Mam dokładnie takie samo wrażenie w odniesieniu do pana.

– …a ja lada chwila zyskam opinię kretyna. Zaczynam szukać nie wiadomo dokładnie kogo, rycerza, niszczącego wrogów Ewy Marsz, czy wroga, niszczącego ją samą. Co ta kobieta ma tu w ogóle do rzeczy, nie było jej, na wynajmowanie płatnych zabójców nie wystarczyłoby jej kasy, sam motyw to za mało, taki motyw miałoby liczne grono osób, w tym pani, w dodatku motyw wybrakowany, Wajchenmann nie pasuje, drugi denat, ten cały Drżączek, też nie…

– Jak to? Ostrowski nie powiedział panu, że Drżączek też?

– Co pani ma na myśli?

Zaproponowałam, żeby wszystko razem jakoś uściślić, bo na pytanie, co mam na myśli, odpowiedzieć nie potrafię. Górski przystał na to chętnie. Udało nam się uzgodnić, że z czterech ofiar tylko pierwsza była dla Ewy Marsz nieszkodliwa. Wajchenmann. Niweczył osiągnięcia pisarskie raczej nieżywych, żyjących się nie czepiał, no, poza Dyszyńskim. Pozostałe trzy…

Wyszła nam z tych uściślań jakby stopniowość.

– Drżączek miał ją w planach – przypomniałam. – Ledwo zaczynał ją tykać, ale zaczynał. Zamorski, trzeci kolejny, spieprzył jej radykalnie dwie książki i początek serialu, zrobił antyreklamę i zaszkodził. Poręcz, ostatni, niczego nie ekranizował, ale zmarnował jej dwa lata życia, resztę zatruł, do tego jeszcze obszczekiwał, judził i spowodował tak zwaną niemoc twórczą, tylko patrzeć, jak doprowadziłby ją do kompletnego wariactwa. Moim zdaniem, był najgorszy. Czyli te zbrodnie poszły dziwnie, od neutralnego do najbardziej szkodliwego. I co to znaczy?

– Sądziłem, że raczej pani odgadnie…?

– Od tego odgadywania właśnie kołowacizny dostaję. Uparcie wychodzi mi wielbiciel Ewy Marsz, który za jedno świństwo się zemścił, a następne uniemożliwił, tylko tu akurat Wajchenmann nie pasuje…

Posnułam sobie trochę ciąg dalszy, Górski w trakcie całego mojego gadania niewątpliwie myślał.

– Ewie Marsz ciężką krzywdę wyrządziło wydawnictwo. Skołowali ją chyba, skoro udało im się sprzedać książki bez jej zgody?