Bo co ma do tego Poręcz…?

Dyszyński i Jaźgiełło. Wspólnymi siłami zdementowali ględzenie Poręcza, z dementi wynikło coś kompletnie odwrotnego, ci wielcy twórcy, poronione niedoróbki, byli szkodliwi, nie zaś pomocni. Dziwne, że wydawcy nietknięci, chyba Poręcz nie docenił siły słowa pisanego… Znaczy, Poręcz oszukał, nabździł, kitu nawciskał, własną konkurencję usunął cudzymi rękami, na Poręczu teraz należy się zemścić!

Wszystko byłoby świetnie, moje myślenie zgoła mnie upajało, teraz, przed czerwonym światłem na skomplikowanym skrzyżowaniu alei Niepodległości z Wilanowską nagle się zastopowało na tej samej bazie, od której się zaczęło. Psychologicznej. Tatuś kropnął Poręcza…?

Niemożliwe. Zabicie wroga rozładowuje nienawiść. Można się cieszyć ze zwycięstwa, diabli wzięli podleca, własną ręką udało nam się usunąć go ze świata, zostaje satysfakcja, radość, ukojenie, mściwe szczęście, ale nie nienawiść. Inaczej wspominamy jego świństwa niż za jego życia, już nie musimy dziabać go na kawałki. O, właśnie, kawałki…!

Pani Wiśniewska to doprawdy bezcenne źródło informacji…

Mimo wszystko udało mi się skręcić do siebie i nie pojechać do Piaseczna.

* * *

Piotruś Pan otworzył Górskiemu drzwi mieszkania swojej mamusi bez pytania „kto tam?”, przekonany, że nadchodzi oczekiwana pielęgniarka. Górski w progu najpierw przeprosił, potem się przedstawił, potem znów przeprosił.

– Od prywatnych wspólnych znajomych wiem, że ma pan przykre kłopoty rodzinne, nie chciałbym panu zatruwać życia jeszcze bardziej, ale muszę z panem pilnie porozmawiać. Liczę na pomoc.

Piotruś Pan trochę zdrętwiał, trochę się przestraszył, a trochę zakłopotał, ale Górskiego wpuścił od razu.

– Służę panu, nie jest tak źle. Za pół godziny przyjdzie pielęgniarka, moja matka zniosła zabieg bardzo dobrze, ale tak na wszelki wypadek do jutra… Opiekę… No, drobną pomoc…

Mamusia Piotra Petera nie rezydowała w zamku, lokal mieszkalny nie był zbyt rozległy, słyszała, zatem wszystko doskonale i nie omieszkała się wtrącić.

– Mnie nic nie jest. Weź, Piotrusiu, tego pana do tamtego pokoju, tylko drzwi zostaw otwarte. Najgorzej z tym piciem, niby nic, a nie wolno, szkoda… Pogadajcie sobie, jakby, co, to zawołam. Ale…! Pokaż może panu tę rzecz, co cię tak denerwuje, sam mówiłeś, że trzeba by może do policji, to akurat jak znalazł…

– Mamusiu, ty się może zdrzemnij – zaproponował łagodnie Piotruś Pan i wprowadził Górskiego do sąsiedniego pomieszczenia, zaskakująco kolorowego, zapełnionego wielką ilością wełny w rozmaitej postaci. – Niech to ciężka cholera bierze.

Górski powstrzymał siadanie przy stole.

– Tak…? – spytał z uprzejmym zainteresowaniem.

Peter usiadł, westchnął i podparł brodę rękami.

– Ja to chciałem jakoś całkiem inaczej, dyplomatycznie, może w ogóle ukryć, jeszcze się martwię, bo diabli wiedzą, co tu na mnie padnie. A rodzona matka z grubej rury… No nic, to za chwilę, pan ma pierwszeństwo.

Górski wobec tego też usiadł.

– Jaworczyk niejaki. Od razu powiem, nie interesują mnie jego przestępstwa ani wykroczenia, jego alibi jest mi potrzebne jak wrzód na du… na pośladku, bezpośredni kontakt z nim dla mnie na nic, chcę wiedzieć, co i do kogo mówił. Wśród osób godnych zaufania pan o tym wie najwięcej.

– A, to ja jestem godny zaufania? – zdumiał się Piotruś Pan.

– A pan uważa, że nie?

– Ja uważam, że tak, ale mogę się mylić. Ponadto każdy ma prawo do własnego zdania i kto inny może uważać inaczej. Dziwi mnie zgodność moich poglądów z policyjnymi.

– Zwracam panu uwagę, że gliniarzy nie szuka się specjalnie wśród upośledzonych umysłowo. Zaraz, rozwinę pytanie. Cała ta afera irracjonalnie ma w tle Ewę Marsz, co albo jest zasadniczo ważne, albo potwornie mylące. Jaworczyk podobno ulegał wpływom…?

Piotruś Pan odetchnął jakby z ulgą, zdjął łokcie ze stołu i przyłożył się do relacji rzetelnie. W gruncie rzeczy mowa była o plotkach, głupim gadaniu i złośliwych obmowach, nic z tego nie miało odpowiednika w kodeksie nie tylko karnym, ale nawet cywilnym, gdyby pan Woźniak opublikował w prasie, względnie wygłosił przed kamerami komunikat, że pan Kowalski jest kretynem, pan Kowalski owszem, mógłby go skarżyć, ale tenże komunikat, wymamrotany prywatnie, żadnych podstaw do skargi nie stwarzał. Piotruś Pan, zatem mógł sobie pozwalać bez konsekwencji prawnych.

I pozwolił sobie bardzo chętnie, ponieważ ani Jaworczyka, ani Poręcza nie lubił. Za to lubił i cenił Ewę Marsz. Ściśle i porządnie powtórzył rozgłaszane przez Jaworczyka brednie, jak to Wajchenmann gromadził jej książki i agitował scenarzystów, jak to Zamorski filmami robił jej reklamę, jak to Drżączek przebierał wśród sponsorów, pchających się do dalszych ekranizacji, jak to bez poparcia wielbicieli autorka nikła z horyzontu. Co drugie zdanie z wielkim naciskiem przypominał, że nie prezentuje swoich własnych poglądów i każde z cytowanych słów o ciężki niesmak go przyprawia.

– Głupie to było, panie inspektorze, o tyle że wszyscy ludzie zawodu orientują się w sytuacji. Nawet reklamy… Jasne, reklama ma swoje znaczenie, ale zdarzają się takie, które wręcz ubliżają, człowiek ma reklamować sam siebie i jeszcze za to zapłacić, to wręcz wstręt ogarnia…

– Ewa Marsz też kiedyś…?

– A, skąd! Nigdy w życiu! Poręcz, tak uważam, działał świadomie, podstępnie, taki turkuć podjadek, ale Jaworczyk wierzył i wierzy w swoje gadanie. Słowo daję, człowiek czasem baraniał z tego, ale Jaworczyk to prymityw i prostak, ja nie potrafię ściśle określić jego umysłu i osobowości… jeśli w ogóle jakiś umysł i osobowość posiada… do czegoś takiego powinien pan znaleźć sobie fachowca, psychologa, psychiatrę… Ale przecież nie Jaworczyk tu dla pana najważniejszy?

– Nie – przyznał Górski. – Tylko jego gadanie i ci, którzy w nie mogli uwierzyć.

Piotruś Pan zastanowił się.

– Czy ja wiem… Chyba ci sami, którzy wierzą w śmierdzące proszki do prania i odchudzające smarowidła. I ci, którzy chcieli uwierzyć. A ten cały Poręcz miał dużą siłę przekonywania i, można powiedzieć, Jaworczyka nią zaraził.

Górski przez chwilę porządkował sobie całą sukcesywnie zdobywaną wiedzę i podkładał ją pod swój węch. Pasowało mu.

– W porządku, cennych szczegółów pan mi dostarczył, wróćmy teraz do tego czegoś, co pan chciał mi dyplomatycznie pokazać.

Piotruś Pan zamilkł na długą chwilę. Brzęknął dzwonek u drzwi i przyszła pani Ania, pielęgniarka. Mamusia, dotychczas cichutka, znów się wtrąciła.

– To właściwie ja znalazłam, proszę pana. Piotrusiu, dlaczego ty tak się wahasz i taką tajemnicę z tego robisz, czy to w ogóle jeszcze ciągle tam leży? Bo widzi pan, muszę panu powiedzieć, chociaż mi trudno tak wołać z daleka…

– Spokojnie, mamo, nie męcz się, ja powiem – zdecydował się Peter. – Głupio się zbiegło, matka lekceważyła swoje dolegliwości, ukrywała, w rezultacie nastąpiło to prawie równocześnie, to jej znalezisko i pogotowie, wszystko naraz, nie miałem głowy do takich rzeczy, potem przyszło mi na myśl, że będę podejrzany. Pojęcia nie mam, skąd to się wzięło…

– Ale pokaż panu, Piotrusiu – zniecierpliwiła się mamusia. – Bo ja sama jestem ciekawa!

Górski zaczynał być ciekaw jeszcze bardziej.

– Równocześnie, mówię panu – mruknął Piotruś Pan.

Nie siadał już przy stole, podszedł do zwału wełny, odsunął kolorowe pasma, starannie podobierane odcieniami, i ukazał przedmiot pod nimi.

– Matka sięgała po to czerwone na spodzie akurat jak ją zgięło, po lekarza zdołała zadzwonić, a zanim pogotowie przyjechało, zdążyła się jeszcze przyjrzeć. Prawdę mówiąc, ja też, bo też przyjechałem od razu, ale potem zająłem się szpitalem, a ją prawie natychmiast na stół wzięli. Wie pan jak to jest, administracyjne zawracanie głowy. Nie ruszałem tego więcej i zastanawiałem się, to czy nie to, głupio mi było, wciąż w tym widzę u siebie jakiś objaw histerii. Ale chce pan, niech pan patrzy, proszę bardzo.