Następne parę minut zajęła nam kontrowersja finansowa. Czułam się zobowiązana zwrócić mu koszt obuwia, nie tak znów dużo, sto sześćdziesiąt złotych, ale upierał się, że nie chce, bo to jego wina. Magda z Ostrowskim na nowo zaczęli przepraszać, bo to ich wina, groziło nam nieuleczalne wariactwo, zgniewało mnie w końcu, kazałam im się wypchać winami i butami, i ogłosiłam, że te sto sześćdziesiąt złotych wpłacę na schronisko dla bezdomnych zwierząt. Co ukoiło wreszcie wszystkie namiętności.

Przez ten czas woda się zagotowała.

Rychło wyszło na jaw, że stanowię coś w rodzaju punktu kontaktowego z racji znajomości z Górskim.

– Jest pani pewna, że on nie nabrał jakichś podejrzeń? – spytał trochę niespokojnie Piotruś Pan. – Ja bym chyba nabrał na jego miejscu. Chociaż, z drugiej strony, mnie wtedy w ogóle na Woronicza nie było, dopiero koło pierwszej przyjechałem, a moja matka stanowczo odpada. Za ciężka dla niej ta buła.

– Podnosiłeś…?

– Spróbowałem. Pozwolił mi. Rany boskie, istna maczuga zbója Madeja!

– Ale nie nabrał – uspokoiłam go. – Specjalnie dzwonił, żeby mi powiedzieć, że nie jest idiotą. Ja i tak wiem, że nie jest. I kto to do was przyniósł, bo w końcu wczoraj mi pan nie powiedział?

– Cholera wie. Ale mam okropne obawy, że… Nie, to zbyt głupie. Niewiele osób wchodzi w grę i tu mam zmartwienie, bo moja matka już po wszystkim przypomniała sobie, że był inkasent do gazomierza.

– Znajomy?

– W tym rzecz, że nie. Zastępca.

– Latał po całym mieszkaniu?

– Niech pani spróbuje wydębić to z mojej matki. Ona jest ufna i lekkomyślna, poza tym była zajęta, przy swojej robocie siedziała, za cholerę nie może sobie przypomnieć, zostawiła go samego czy nie. Na ręce mu nie patrzyła, to pewne, a podobno chłop jak byk. Sprzątaczka, przyjaciółka… normalne kobiety, skoro mnie się to wydało ciężkie, im tym bardziej.

– No to, kto?

W tym momencie zabrzęczała gdzieś w oddaleniu moja komórka. Zlokalizowałam dźwięk i popędziłam do kuchni, w obecnej sytuacji każdy telefon mógł okazać się ważny. Przez kuchenne okno dostrzegłam jeszcze jeden samochód przed moją bramą, w samochodzie i w słuchawce wysoce, jak dla mnie, pożądana postać. Mecenas Henryk Wierzbicki.

– Czy ja bym mógł zająć pani chwilę…

– Niech pan nie siedzi w tym samochodzie, tylko niech pan wejdzie, furtka została otwarta. Uprzedzam tylko, że u mnie jest zbiegowisko, ale same osoby ściśle związane z tematem, a jeśli ma pan coś w cztery oczy, to tu jest więcej pomieszczeń niż jedno.

– W takim razie pozwolę sobie…

Zaczekałam przy drzwiach, wpędziłam go do salonu, zaczęli się sobie wzajemnie przedstawiać. Ostrowski z Wierzbickim się znali, zdaje się, że Ostrowski znał w ogóle całe miasto.

– No i proszę, jak to rozumnie było kupić od razu także krakersiki i niedobry sernik – powiedziałam półgłosem, ale z satysfakcją, stawiając na stole łakocie.

– Dlaczego dobrze, że niedobry? – zainteresowała się Magda.

– Wolniej wychodzi. Nikt się na niego nie rzuci zachłannie.

– Specjalnie taki wybrałaś…?

– Nie, tylko w tym sklepie sernik miewa szaloną rozpiętość, od gniotą do arcydzieła. Akurat trafiłam na gniot. Zjeść się da, chociaż bez żadnej przyjemności, a zawsze jakoś wygląda.

– Nie będę się wygłupiał z czterema oczami – powiedział Wierzbicki, siadając w fotelu – bo, o ile wiem, wszyscy państwo są zamieszani w sprawę i wszyscy stoją niejako po stronie Ewy Marsz. Rozmawiałem z nią przed półgodziną i sama poprosiła mnie o rozwikłanie tego dziwacznego, zbrodniczego kłębowiska, więc może przytrafiła się właśnie okazja. Przepraszam, że tak z zaskoczenia, ale ja tu mam kancelarię bardzo blisko, więc pozwoliłem sobie… Ale zadzwoniłem…

– Proszę skończyć ten Wersal i przystąpić do rzeczy – zarządziłam z wielką stanowczością.

Z nas wszystkich właściwie jeden Wierzbicki znał blisko i bezpośrednio Ewę Marsz. Wszyscy inni znali ją ze zdjęć, ze słyszenia, z twórczości, jeszcze Ostrowski osobiście, jeden wywiad kilka lat temu. A mimo to pojawiła się w atmosferze, co najmniej tak, jakby siedziała na kanapie w samym środku zgromadzenia i brała udział w dyskusji.

– Trudna sprawa – zaczął Wierzbicki i widać było, że toczy w sobie zażartą walkę z zakłopotaniem. – Ewie było łatwiej, bo w końcu ja się domyślałem tego konfliktu i nie musiała mi zbyt wiele tłumaczyć. A teraz mam państwu to wszystko przekazać…

– Nie wszystko – przerwałam mu z litości. – Też się cholernie dużo domyślamy i może pan poprzestać na kawałkach.

– Ty nie popadaj w taką przesadę, bo ja mam za sobą makabryczne przeżycia i chciałabym wreszcie zrozumieć sedno rzeczy – wtrąciła się Magda. – Domagam się rekompensaty za trupa!

– Zrozumiesz sama z siebie… – zaczął Ostrowski.

– Pijawki – powiedziałam równocześnie. – Wiesz, co to jest? Poręcz wykorzystał pijawki!

Rzadko w życiu zdarzało mi się dostarczyć komuś jednym zdaniem tyle uciechy, co Wierzbickiemu w tej chwili. Wręcz się rozpromienił. Wdzięczność z niego wystrzeliła i jakiegoś takiego uroku nabrał, że natychmiast postanowiłam: w razie potrzeby adwokata, łapać wyłącznie jego i nikogo innego, o nikim innym mowy nie ma! Zdecydowałam się też wygłupić za niego, w porządku, niech będzie na mnie i niech on mnie przy pomyłkach koryguje.

– Pani wie…?

– Gówno wiem. Najmocniej przepraszam, nie: wiem, tylko: zgaduję. Mam te odczucia odpracowane na własnej skórze i niech się nikt nie waży kiedykolwiek mi tego wypominać!

Pogroziłam wszystkim pięścią, co, jak na panią domu, było czynem raczej rzadkim i wzbudziło ogólne zaskoczenie. Także ciekawość.

– No…! – popędziła mnie Magda.

– Ewa została wzięta w dwa ognie. Ja wiem i pan wie – tknęłam palcem w Wierzbickiego – że od dzieciństwa miała gniot rodzinny, domowy, tatuś się o to postarał. Ewa, marsz! Nie chłopiec, znaczy szmelc, cieszmy się, że jej nie udusił w kołysce, on chyba antyfeminista, niedorobiony superman, ma być, jak ja chcę i nie ma inaczej. Żeby wyjść spod tej prasy hydraulicznej musiała fizycznie uciec z domu, odseparować się, wcale się nie dziwię, że dla ratowania życia wyszła za mąż za Siedlaka i wcale się nie dziwię, że od niego też uciekła, w każdym razie dopiero w oddaleniu od tatusia zaczęła lżej oddychać. I tu ją złapała ta druga falanga, Ewa była kasowa, pasożyty ją obsiadły, wylazła z pazurów tatusia, kompleksu niższości nie zdołała się jeszcze pozbyć i wpadła w pazury reszty świata, wydawców, prasy, telewizji…

– Przepraszam, ja tylko raz…! – zaprotestował ogniście Ostrowski.

– A czy ja się pana czepiam? Dla własnej korzyści ruszyli reklamę i czym prędzej skorzystał z tego słodki Florcio. Uczciwie, Poręcz miał wdzięk, zapał w nim płonął, na kolanach przysięgam, gdyby nie doświadczenie życiowe, sama dałabym się narwać!

Zastanowiłam się i szybko policzyłam. Towarzystwo patrzyło na mnie tak zafascynowane, że skubali nawet ten sernik.

– No właśnie, w chwili własnego narywania się byłam akurat w wieku Ewy, szkoda, że jej nie znałam osobiście… Ale przesadził. Zresztą, był kretynem. Ewa, mimo kompleksu, już na tatusiu zahartowana, połapała się, zobaczyła, co z tego wychodzi i urwała się z łańcucha. Moim zdaniem, Poręcz nie zrezygnował, rozdwojenia jaźni doznał, z jednej strony nadzieja, że jeszcze ona do niego wróci, z drugiej zemsta, złośliwość miał w sobie, wrodzona cecha charakteru, dokładnie ten sam gatunek, co mój doświadczeniec. Jakieś idiotyczne przekonanie, że złośliwość wygra, że ofiara nie wytrzyma i przyjdzie po prośbie… Dlaczego pan tego nie nagrywa?!!! – wrzasnęłam nagle okropnie do Ostrowskiego.

Ostrowski wzdrygnął się tak, że gdyby kanapa, na której siedział, była nieco lżejsza, podskoczyłaby z nim razem. Przerażony, czym prędzej wydłubał z aktówki magnetofonik.

– Ależ nagrywam, bardzo przepraszam…

– No i chwała Bogu, drugi raz przecież nie powtórzę. Do tego przyjemność osobista wynikająca ze złośliwości. Zaraz, ograniczam się, trzecie mu się przyplątało, on miał ambicje reżyserskie, Martusia o tym wie najwięcej, no, Wajchenmanna by nie przebił, ale taki Drżączek, taki Zamorski…? Kłodą na drodze mu leżeli, gdzieś w sobie musiał mieć trzeźwy pogląd, że tym naprawdę utalentowanym nie da rady, Wójcik, Łapiński, takich nie zastąpi, ale miejsce po tępych pniach akurat dla niego. Przemyślałam to na skręcie z alei Niepodległości… poznał tatusia, Wajchenmanna w niego wmówić było najłatwiej, pewnie nawet nie spodziewał się równie wspaniałego efektu, no a potem już się tylko zastanawiał, kogo wybierać…