– A co powiedziała, jak jej powiedziałaś wszystko, co ci powiedziałam…?

– Najpierw nic, a potem tyle, że do wieczora musiałabym gadać, bo mi się od razu lęgły komentarze. Słuchaj, ona ma jakieś podejrzenia, takie dziwne i okropne, że jej przez usta nie przechodzą, ale nie, bo wiem, o co zaraz zapytasz, nic z tych rzeczy, ten Henryk chyba nie wchodzi w rachubę. To cywilista…

Z jakiej przyczyny akurat cywilista nie mógłby się zdobyć na czyny mordercze dla ukochanej kobiety, nie wiedziałam i na razie nie próbowałam w to wnikać. Wystarczyło mi potwierdzenie nieobecności Ewy Marsz na miejscach zbrodni, od razu poczułam się swobodniej, chociaż znów uległa mi się iskierka niepokoju i wróciła gwałtowna skłonność do matactwa. Diabli nadali, akurat przy Poręczu! Na jej miejscu sama bym go kropnęła…

Jednakże telefon Lalki i odrobinę wybrakowane alibi Ewy wytrąciły mnie z tematu Magdy i Ostrowskiego, złapałam oddech i nie pękłam.

Magda, rzecz jasna, odjechała taksówką.

* * *

Mecenas Henryk Wierzbicki napawał spokojem. Miał w sobie coś, co działało kojąco, w czasie szalejącego pożaru mógł powiedzieć: „Nie mamy innego wyjścia, jak tylko skakać z szóstego piętra przez okno, spokojnie, proszę państwa, po kolei, wszystko będzie dobrze.” I wszyscy posłusznie, grzecznie i bez żadnego zdenerwowania, podduszeni dymem, zaczynaliby ustawiać się w kolejce do tego okna. Co śmieszniejsze, w obecności takich ludzi zazwyczaj rzeczywiście wszystko kończy się dobrze i nikt nie ginie. Nie wiadomo jak oni to robią, ale w życiu są wprost bezcenni.

W dodatku był przystojny i zionął rozsądkiem.

Spotkałam się z nim w małej kawiarence w Wilanowie jeszcze tego samego wieczoru, bo pchało mnie, żeby coś zrobić, a nikogo nie mogłam złapać, ani Piotrusia Pana, ani Ostrowskiego, ani Miśki, ani tym bardziej Górskiego. Mecenas Wierzbicki, jako jedyny, odebrał komórkę i okazało się, że właśnie wychodzi od klienta o dwieście metrów od tej kawiarenki.

Znalazłam się tam w ciągu czterech minut. Drogówka w okolicy mojego domu akurat nie stała.

Kawiarenka tym się odznaczała, że miała dwa stoliki na zewnątrz i rozmawiać można było swobodnie, a kawę robili bardzo dobrą, co mnie wprawdzie było obojętne, ale pan mecenas pokrzepił się z wyraźną przyjemnością.

– Skąd u pani takie zainteresowanie tą sprawą? – spytał zwyczajnie, ciekawie, jak człowiek. – O ile wiem, osobiście panie się nie znają? Ewa bardzo chciała panią poznać, nie złożyło się jakoś, ale byłaby zachwycona, gdyby wiedziała…

– Już wie – przerwałam, nie siląc się na Wersal. – Co o niej myślę, nie tylko mówiłam, ale także pisałam parę lat temu, jest świetna, a bliska znajomość istnieje pośrednio. Ona kocha Lalkę, a ja się z Lalką przyjaźnię, co prawda dziwnie, ale za to trwale. Ponadto perypetie Ewy zirytowały nas jednakowo i w rezultacie Lalka mnie podpuściła, żeby zająć się Ewą porządniej. Nie mam teraz czasu wdawać się w detale, sądzę, że przy najbliższej okazji Ewa panu wszystko opowie, a ja mam na razie, co innego do rozstrzygania.

Wierzbicki nie zamierzał dyplomatycznie udawać idioty.

– Rozumiem. Więc jednak się rozeszło i miejsce pobytu Ewy stało się znane…

– Jak komu – przerwałam ponownie, sucho, ale grzecznie. – Wie o nim Lalka i ja, ale nawet nazwa hotelu nie padła, a w tych okolicach hoteli jak mrówków, sama w ostatnich latach pomieszkiwałam w ośmiu. A lada chwila będzie wiedziała policja w postaci jednego przyzwoitego faceta, który nie zatrudnia się jako głośnik na rynku. Musi wiedzieć o Ewie, żeby mieć swobodną myśl i rozwiązane ręce.

– A dlaczego pani osobiście tak zależy na rozwikłaniu sprawy?

Zdążyłam pomyśleć, że on niegłupi i już wywęszył sedno rzeczy.

– Z dwóch powodów. Pierwszy mniej ważny, mną sobie gęby wycierają i jestem podejrzana na zasadzie zegarka, ciekawi mnie mechanizm nienawiści, bo to jedyny pchacz w moim kierunku. I drugi, istotniejszy, zahacza o Ewę. Motyw. Likwidacja pijawek, pasożytów, nie zauważył pan tego?

– Szczerze mówiąc…

Zawahał się nagle i zaczął patrzeć na mnie jakby z nowym zainteresowaniem. Że nie moja uroda nagle mu się w oczy rzuciła, to pewne, pomijając już wiek, wyleciałam z domu nie spojrzawszy w lustro, w tym, co miałam na sobie, w domowej flanelowej kiecce, zadrukowanej wzorami reklamowymi rozmaitych alkoholi, z lśniącym nosem bez pudru, z mizernym kołtunkiem na głowie i właśnie w tej chwili stwierdziłam, że w rannych kapciach. Istne arcydzieło na konkurs piękności i pokaz mody. Świetnie, ale nie leciałam przecież podrywać Ewie Marsz jej wielbiciela!

Na myśl, że zainteresowanie wobec tego musiał wzbudzić mój intelekt, doznałam silnego drgnięcia pociechy.

– No! – zachęciłam. – Niech pan sobie pozwoli.

– Ten rodzaj motywu brałem pod uwagę – powiedział powoli i z namysłem. – W nikłym zakresie, bo w zasadzie dotyczyłby wyłącznie Ewy, a co do jej niewinności, mam pewność absolutną. Musiałby, zatem być to ktoś inny, podobnie dotknięty. Istnieją takie osoby?

Aż mną rzuciło.

– Prawo to zawód w zasadzie humanistyczny – wysyczałam głosem rozwścieczonej żmii. – I docenia pan Ewę Marsz. Nawet, jeśli przysięgnie pan mi tu na kolanach, że jest pan ćwokiem, cepem, żłobem i niedoukiem, nie uwierzę panu! Niemożliwe, żeby pan od dzieciństwa niczego nie czytał, niczego nie oglądał, nawet przyssanie się wyłącznie do Hemingwaya też by nie wystarczyło, jego również spieprzyli, jak nie na ekranie, to na scenie, nawet ja, nie lubiąc, wyłapałam niuanse! Homer nad panem lata i zaraz pana kropnie w ciemię! Czy pan nie widzi, kogo tu się załatwia? Pijawki lecą pod nóż, płazińce, bezkręgowce, pasożyty, wielcy twórcy, żerujący na cudzym natchnieniu, cudzym talencie, cudzej myśli, cudzych osiągnięciach, dziełach, nieboszczyk Dickens już im nic nie zrobi, ale każdy żywy jeszcze może! Nie liczyłam autorów, którym całą karierę i opinię spaskudzili, ale zrobię to, policzę, pan wie, że Ewie po tych gównach telewizyjnych spadła poczytność? I nie tylko jej, więcej jest takich podciętych, człowiek obuchem w łeb dostaje i przestaje pisać! Wie pan o tym czy nie?!!!

– Więc jednak…

– A jednak, jednak! I co…?!!!

Wierzbicki milczał długą chwilę.

– Mimo wszystko, tak silna reakcja chyba rzadko się zdarza…

– A zabijanie się wzajemnie dla pieniędzy jakoś nikogo nie dziwi – zauważyłam zimno. – I dla kariery też.

– Istotnie. I mniejsze zaskoczenie wzbudziłaby sytuacja odwrotna, zabicie autora, który nie chce sprzedać praw do utworu. A, powiedzmy, realizator przewiduje wielkie zyski, spadkobierców ma już ugadanych i wyłącznie ta jedna osoba stoi mu na przeszkodzie. Tu zaś w dodatku nie zamiar wchodzi w grę, tylko coś w rodzaju kary za nieudolność. Względnie niedbalstwo.

– Możliwe. Także wykluczenie nieudolnych poczynań na przyszłość, sama taka myśl człowiekowi przyjemność sprawia… – nagle przypomniałam sobie, o co mi właściwie chodziło. – A, właśnie! Pan przecież coś podejrzewał? Bo zrozumiałam, że to pan wypchnął Ewę Marsz z kraju i wychodzi mi, że dla zabezpieczenia jej przed posądzeniami? Co to było, tak naprawdę?

– Skoro tyle pani wie, słuszne będzie powiedzieć i resztę – zaopiniował Wierzbicki po krótkim namyśle. – Bo widzę, że trochę to już zaczyna być wypaczone…

– I nawet myślałam, że pozbył się pan jej, żeby samemu ich wykosić – dołożyłam przyjemnie i taktownie.

Pan mecenas zachował opanowanie i nie upuścił filiżanki, chociaż już mu prawie z rąk leciała. Przyjrzał mi się z zainteresowaniem jeszcze większym.

– W tym miejscu widzę zasadnicze wypaczenie. Powinna pani orientować się, że zaistniało coś w rodzaju nagonki na Ewę, jakieś bardzo podstępne, rzekłbym, podstawianie nogi i psucie opinii. Z jednej strony wprowadzało ją to w stan rosnącego zdenerwowania, z drugiej uniemożliwiało pracę, nieprzyjemności spowodowały wręcz chorobliwą chęć ucieczki, byłem, zatem zdania, że słuszne będzie na jakiś czas ją odseparować…