W życiu bym nie pomyślała, że pierwszego dnia w Paryżu będę się kłócić z fryzjerem! Zirytowałam się.

– Mimo wszystko, w moim kraju jakaś przyzwoitość obowiązuje! Czy tu na pogrzeb chodzi się obecnie w czerwonej sukni?!

– Ale pani przecież nie idzie na pogrzeb…?

– Pani hrabina owdowiała bardzo niedawno – wtrącił się Roman, mowę mi niemal odbierając, bo takiego zuchwalstwa nigdy bym się po nim nie spodziewała – a prowincja ma swoje wymagania. Jest to kwestia do rozstrzygnięcia, czy można zaniedbać pewne tradycje…

– Więc jednak pogrzeb…? – zatroskał się fryzjer.

– Skąd, żaden pogrzeb, zwyczajna, oficjalna wizyta. Pani hrabina jednakże jeszcze nie odzyskała właściwego samopoczucia. Nagły cios daje czasem długotrwałe skutki. Ale to się zmieni z pewnością, inne otoczenie, inne obyczaje…

Słuchałam tego w całkowitym zbaranieniu, wyraźnie czując, że Roman czyni ze mnie kompletną wariatkę, która po śmierci męża postradała rozum. Chinka stała obok, przerażona, z martwym uśmiechem na twarzy.

Fryzjer zreflektował się ostatecznie. Zaczął przepraszać i giąć się w ukłonach, żarliwie tylko błagając, żebym nie psuła jego dzieła, i komplementując moją urodę wprost bez opamiętania. Starannie omijając mnie spojrzeniem, Roman obiec, że nie włożę kapelusza. Spojrzenie w lustro pozwoliło mi zebrać siły, chociaż do reszty straciłam już pewność, że jestem przy zdrowych zmysłach.

– Dobrze, uczynię, jak pan sobie życzy – odezwałam się spokojnie. – Każdorazowo omówimy sprawę nakrycia głowy. Proszę przyjść jutro mnie uczesać nieco wcześniej, o godzinie, powiedzmy, dziesiątej. Aczkolwiek mam wrażenie, że nieuprzejmość pana dorównuje pańskim talentom.

– Przyznaję, że nigdy dotychczas na żadnej klientce nie wywierałem tak gwałtownej presji – odparł na to fryzjer. – Ale też nigdy dotychczas nie czesałem takich włosów i nigdy z własnego dzieła nie byłem aż tak dumny. Raczy pani to uwzględnić i zdobyć się na wybaczenie.

Zapewniłam go, że raczę, i wreszcie wyszedł razem z Chinką i swoimi przyrządami.

Zwróciłam się do Romana. Nim zdążyłam się odezwać, w pośpiechu wielkim powiadomił mnie, że pan Desplain oczekuje mnie o umówionej godzinie, stolik w restauracji zaś mam zarezerwowany na wpół do drugiej, by mi zostało dosyć czasu na drogę do niego. Przyjęłam wiadomość i nie skarciłam go nawet za to wtrącenie się do rozmowy.

Ujrzawszy na zegarku, iż mam jeszcze całe trzy kwadranse, gorączkowo rzuciłam się znów do żurnali.

Drżenie mnie ogarnęło wewnętrzne i zęby poczęły mi szczękać. Już na pierwszej stronie jednego z owych magazynów widok znajdował się porażający, niewiasta młoda, widoczna z profilu, gryzła w ucho młodzieńca, który w tym uchu miał kolczyk. I nie Cygan żaden, aczkolwiek tylko pół twarzy mu na wizerunku zostało, to jednak widać było jego jasne włosy i jedno jasne, zielonkawe oko. Zaraz potem ujrzałam twarz kobiecą, młodą i piękną, ale umalowaną tak, jak chyba żadna kurtyzana by się nie odważyła. Miał to być przykład odstraszający…? A na następnej stronie Murzynka, naga prawie, ledwo okryta zasłoną z kółek srebrnych i jakichś drucików!

Napisy próbowałam czytać, ale litery tańczyły mi przed oczami. Na suknie zatem starałam się patrzeć, ale czy suknie to były…? Nagość wszędzie okropna, intymne niewiarygodnie szczegóły bieliźniane, gdyby nie konieczność, w jakiej się znalazłam, a także, przyznaję, ciekawość zdrożna, nigdy bym podobnej obrzydliwości do ręki nie wzięła!

Trzy suknie znalazłam, mniej nieprzyzwoite i długie, ale tak wąskie, że żadna bielizna by pod nie nie weszła. No, jedną dołem rozszerzoną, bardzo piękną, ta jednakże musiała być balowa, bo cała srebrna, nie do pokazania się zwyczajnie na ulicy. Nie pójdę przecież do pana Desplain w balowym stroju! I spodnie. Spodnie! Spodnie, dla kobiet…!

W oszołomieniu odkryłam jednak jakieś stroje skromne, dla guwernantek właściwe, spódnice, bluzki i żakiety, te spódnice zaś długości najróżniejszej, co mnie odrobinę pocieszyło. Od długich do kostek do takich, których jakby wcale nie było. Nogi wszędzie pokazywane, gdzieniegdzie nawet same nogi, i przy nich buciki rozmaite. Wręcz mnie zdumiało, że ujrzałam jedne obcasiki dokładnie takie, jak przy moich pantofelkach, no, tyle przynajmniej posiadałam z tej potwornej mody!

Ani jednego gorsetu! Figury bez wcięcia w talii! Boże mój, była już wszak taka moda w napoleońskiej epoce, kiedy niewiasty jakoby w workach chodziły, szarfę mając pod biustem, okropne, choć te obecne chyba jeszcze gorsze. Pończochy też były tam pokazane, nie, nie pończochy, jakby rajtuzy, przejrzyste niczym najcieńszy tiul. Czyżby coś podobnego mogło istnieć na świecie?

Przywykłszy już nieco do tych wizerunków wstrząsających, dokonałam nagle odkrycia, że mogłabym chyba firankę z okna zdjąć i nią się okręcić albo chust kilka na siebie nałożyć i tak wyjść, żadnego zdziwienia nie budząc. Aż mnie otrząsnęło. Pot po mnie spłynął, bo musiałam wszak zadecydować, jak mam się ludziom pokazać, moje suknie, jak na tę modę, były zbyt obfite, a wyboru wielkiego nie miałam. Wyjeżdżając w szalonym pośpiechu, liczyłam na to, że stroje nabędę w Paryżu, no owszem, nabędę z pewnością, ale nim to nastąpi, straszydła z siebie przecież nie zrobię!

Czas mi zbyt szybko leciał. Więcej mnie rzeczy intrygowało, ale nawet zastanowić się nad nimi nie miałam kiedy. Pośpieszyłam do szafy, gdzie pokojówka suknie moje umieściła, wspomniałam jej spojrzenie zdumione i teraz je dopiero zrozumiałam, nic z moich rzeczy nie pasowało do tych, pokazanych w żurnalach. Z determinacją i w rozpaczy ostatecznej wybrałam kostium najskromniejszy i podjęłam decyzję rewolucyjną. Wyrzuciłam z niego tiurniurę!

I nie dość na tym. Spódnica z dwóch części się składała, spodnia była długości właściwej, do ziemi, z lekkim trenem nawet, wierzchnia zaś krótsza, kostek nie sięgająca. Po króciutkiej chwili wahania przełamałam się, zrezygnowałam ze spodniej, włożyłam tylko tę wierzchnią. Gorąco mi się zrobiło na widok własnej osoby w lustrze i na myśl, co by też o tak straszliwej nieprzyzwoitości ciotka Eulalia powiedziała! Nogi… Całe kostki w szarych pończoszkach jedwabnych było mi widać, a razem wziąwszy, wąsko mi to opadało…

Wyszłam z pokoju. Po korytarzu za drzwiami przechadzał się Roman. Ulgi na jego widok doznałam niezmiernej i uczyniłam coś, na co nigdy nie przypuszczałam, że mogłabym się zdobyć.

– Czy Roman nie sądzi, że zbyt niemodnie jestem ubrana? – spytałam, usiłując przybrać ton niedbały.

– Teraz się wszystko nosi – odparł na to z przekonaniem. – Mogłaby jaśnie pani wyjść w krynolinie i też by było dobrze. Ale ja widzę, że jaśnie pani wygląda doskonale, jak każda elegancka dama. Tyle że później gorąco jaśnie pani będzie, bo wielki upał panuje. W hotelu się tego nie czuje, bo mają klimatyzację.

– Chcę jechać windą – zarządziłam i dopiero później dotarły do mnie jego słowa. – Co mają?

– Klimatyzację.

– Cóż to jest? – spytałam, zarazem pilnie obserwując jego czynności.

Guzik jakiś przycisnął przy drzwiach dziwnych, rozumiałam już, że są to drzwi owej windy, guzik zaczął świecić, Roman uniósł głowę, poszłam za jego przykładem i ujrzałam, że na górze rząd cyferek istnieje, które się jedna po drugiej zapalają. Kiedy zapaliła się dwójka, drzwi rozsunęły się i weszliśmy do znanej mi już klatki.

Spodobała mi się ta winda.

– Ochładzanie – powiedział. – Jeśli gorąco na dworze, zimne powietrze leci i w środku jest chłodniej. Oczyszcza się samo i reguluje wilgotność.

Wilgotność, doskonale, niech będzie wilgotność. Nic z tego nie zrozumiałam, ale nie pytałam dalej, bo zajęła mnie restauracja.

Za żadne skarby świata nie poszłabym sama do publicznej restauracji, kazałabym przynieść obiad do numeru, gdyby nie szalone pragnienie obejrzenia płci żeńskiej. Tych strojów, które naprawdę w Paryżu obecnie się nosi. Ujrzę Murzynkę w srebrnych kółkach i drutach…?

Przy małym stoliku maitre d’hôtel mnie usadził, zażądałam lekkiego, białego wina, z roztargnieniem rzuciłam okiem na kartę potraw, wybrałam sałatkę z homara i kurczę w ziołach, po czym wreszcie rozejrzałam się dookoła.