O domu w Trouville również nic nie wiedziałam. Wychodziło mi, że dziedziczę więcej niż mogłam się spodziewać. Pan Desplain, mówiąc do mnie, zarazem przeglądał przywiezione przeze mnie dokumenty, które Roman na samym wstępie na jego biurku złożył. Odnalazł jeden i wydał okrzyk zadowolenia.

– Jest! Coś nadzwyczajnego! Nalegałem na to, ale nie sądziłem, że pani odnajdzie! Myślałem, że dawno zaginął, po tych wszystkich wojnach, szczególnie ostatniej… To nam załatwia sprawę, wyklucza wszelkie wątpliwości i wyjmuje temu hochsztaplerowi broń z ręki. Moje gratulacje!

O jakiej wojnie on mówił? No owszem, nie tak dawno skończyła się wojna Francji z Prusami, po której właśnie nastała republika, ale cóż to miało do rzeczy?

Pan Desplain podał mi do podpisu ów dokument hipoteczny, po czym wezwał pannę z poczekalni, dzięki czemu upewniłam się, że jest to sekretarka.

– Juliette – rzekł do niej – przefaksuj im to zaraz, zrób kopię dla pani hrabiny, a to wprowadź do komputera, też zrób kopie i wyślij do sądu. Połącz mnie z sędzią Marteau. Ostrożnie się z tym obchodź, bo to oryginał sprzed więcej niż stu lat…

Straciłam wątek tego, co mówił, nie tylko dlatego, że połowy słów w ogóle nie rozumiałam, ale też i z tej przyczyny, że nagle ujrzałam dziennik, który wyłonił się spod papierów na biurku. Dziennik to musiał być, gazeta, tytuł wielki literami wybity, “Le Figaro”, pod nim zaś data: 24 lipca 1998.

Nie zrozumiałam, co widzę, i do reszty przestały do mnie docierać dźwięki zewnętrzne. 24 lipca, to tak, zgadzało się, w tym dniu właśnie w Paryżu zamierzałam się znaleźć, ale rok…? Nawet gdyby pomyłka w cyfrze nastąpiła i miał to być 1898, to też bez sensu, trwał przecież obecnie rok 1882! Trzy cyfry pomylone…? Jakże, i nikt na to nie zwrócił uwagi…?!

Wyraźnie poczułam, że mi się umysł mąci i zrobiło mi się trochę słabo. Cóż to, na Boga, miało znaczyć…?! Te zmiany straszliwe, te automobile rozpanoszone, ta nagość rozpasana, te wynalazki niewiarygodne…! Pomyłka…? Czyja pomyłka…?!!!

Gdyby nie wychowanie surowe, jakie odebrałam, i nie nauki mojego świętej pamięci nieboszczyka ojca, z pewnością pozwoliłabym sobie na rzetelne zemdlenie. Ale nie takie już doznania musiałam w życiu opanowywać i ukrywać, chociażby nagła i wstrętna przypadłość fizyczna, jaka dotknęła mnie za panieńskich czasów pośrodku salonu, w obliczu tłumu gości, wśród których byłam solenizantką… I wszystkie oczy na mnie były zwrócone… Co mi tam rok, choćby i trzytysięczny, wobec takiego wydarzenia jak wówczas, przy którym nie miałam prawa nawet się zmienić na twarzy, nawet uśmiechu przygasić… Rywalka moja ówczesna oczu ode mnie nie odrywała…

Zapewne to wspomnienie straszne pozwoliło mi teraz nie utracić ducha. Pan Desplain znowu zwrócił się do mnie, musiałam złożyć jeszcze kilka podpisów, zaakceptować warunki i klauzule testamentu, na ich treść nie zwracałam uwagi, ogólnie mniej więcej je znając, zajęta głównie wysiłkiem, by o pomylonej dacie nie myśleć. Postanowiłam zastanowić się nad tym zjawiskiem później, kiedy nieco ochłonę.

Owszem, widoki różne starałam się zapamiętać, wcale ich nie rozumiejąc. Pudła osobliwe, mniejsze i większe, na biurku sekretarki, choć i do biurka to nie było podobne… Świecące, niektóre mruczące cicho… Pan Desplain z czymś dziwnym, trzymanym przy uchu, mówiący do siebie, choć treść tak brzmiała, jakby mówił do sędziego Marteau. Czyżby to był jakiś rodzaj tuby dla głuchych…? No dobrze, ale sędziego Marteau, głuchego czy nie, ani w tym pokoju, ani obok nie było!

Zachowałam jeszcze tyle przytomności umysłu, że zażądałam dla siebie kopii tych wszystkich dokumentów, na których składałam podpisy. Cały ten ubiegły rok, wypełniony rozplątywaniem mężowskich interesów, wiele mnie nauczył…

– Dokąd jaśnie pani życzy sobie teraz jechać? – spytał mnie Roman, kiedy po przeszło godzinie wyszliśmy.

Wsiadłam do automobilu znacznie już zręczniej, bo zdążyłam nauczyć się tej sztuki, i zastanowiłam się. Czasu wciąż miałam rozpaczliwie mało. Na jutro przewidziana została podróż z panem Desplain do Montilly, pojutrze miałam wielką ochotę jechać do Trouvllle, zobaczyć ów dom, być może zostać tam całe dwa dni. Znałam Trouville, lubiłam je. Zarazem chęć dostosowania się do nowej mody i dokładnego poznania tych nowych obyczajów płonęła już we mnie żywym ogniem, budząc, na zmianę, to skłonność, to odrazę. Sklepy! I magazyny! Równocześnie zmęczona się czułam śmiertelnie, skołowana doszczętnie, spragniona chwili jakiego odpoczynku, spokoju, zebrania myśli…

Roman zadecydował za mnie, wykorzystując chwilę mojego milczenia.

– Jaśnie pani zamierzała zrobić zakupy – rzekł stanowczo, choć skąd o tym wiedział, pojęcia nie miałam, bo nie zwierzałam mu się przecież. – Ale odpoczynek się przyda. Jaśnie pani pewnie usiądzie sobie na chwilę tu gdzieś blisko, w cieniu, kawy się napić i białego wina, to dobrze robi. Jaśnie pani wolałaby popatrzeć na wieżę Eiffla czy tak zwyczajnie, na ulicę?

Nie wiedziałam, co ma na myśli, mówiąc o tej jakiejś wieży, ale ulica mnie skusiła. Roman wszak gadatliwy nie był, mogłam mieć pewność, że nikomu nie powie o takim moim upadku. Siedzieć gdzieś, zapewne w miejscu publicznym, pić kawę i wino, sama, bez towarzystwa… Rzecz nie do pomyślenia! A jednak…

– Na ulicę – wyrwało mi się samo. Ruszył z miejsca i począł jechać.

– A potem pewnie do Galerii La Fayette’a jaśnie pani zechce się wybrać, bo tam jest wszystko i można wyboru dokonać… No tak, i rzeczywiście na ulicy się znalazłam. Pola Elizejskie, miejsce promenad, charakteru ulicy przez te ileś tam lat nabrały. Czyliż to była kawiarnia ogródkowa…? Stoliki pod parasolami w ilości ogromnej, drzewa cień dawały, ruch i tłok panowały szalone. Roman mi miejsce znalazł na skraju, spokojniejsze nieco, a widok z niego miałam na wszystkie strony, sam zaś umieścił się w pobliżu.

– Jaśnie pani pozwoli, że będę… zaraz, co ja będę… a, baczenie dawał…

Milcząc przez cały czas, tylko głową skinęłam. Garson podszedł, niezdolna wciąż jeszcze do samodzielnych decyzji, zadysponowałam kawę i białe wino. I spróbowałam odpoczywać. Że nie od wrażeń, to pewne.

Co mi się rychło rzuciło w oczy, to podejrzenie, że jestem w gronie obłąkanych. Paryż w pewnym stopniu wyglądał znajomo, francuski język dźwięczał wokół, ludzie jednakże zdrowe zmysły bez wątpienia musieli postradać. Oszołomiona widokami, wypatrująca dotychczas pilnie mody kobiecej, teraz dopiero dostrzegłam płeć męską.

Umysł mi zamarł. Wzrok pozostał tylko i jakieś okropne drgawki uczuciowe. Podobne miałam, kiedy raz na zająca, przed blisko miesiącem padłego, spojrzałam, który przez niedopatrzenie za półki w spiżarni wleciał i tam doszedł, podczas gdy źródła odoru wszyscy długi czas szukali. Doznanie estetyczne wówczas przytrafiło mi się podobne, jak te obecne, przy paryskiej ulicy.

Młodzieniec w portkach z łachmana, ledwo kolan sięgających, wystrzępionych u dołu, to było jeszcze nic. Ale osobnik w wieku więcej niż dojrzałym, nader korpulentny, w czymś, co tylko spodnią bielizną być mogło, uczciwszy uszy, kalesony, obszerne niczym spódniczka, kwieciste, powiewające, spod których kolana i nogi grube, mięsiste i włochate niczym u zwierza, się wyłaniały… Drugi, podobny. I trzeci… Czwarty miał te nogi krzywe, piąty spodenki jeszcze krótsze. Chudy się znalazł, żylaste patyki prezentujący. Twarzy ich nawet nie dostrzegałam, dolnymi częściami zajęta, ależ, na Boga, czyż ci ludzie w jakimś kataklizmie wierzchnią odzież stracili?!

Nie, nie wszyscy. Kilku ujrzałam odzianych w pewnym stopniu normalnie, w spodnie męskie, długie, jeden wydał mi się nawet ubrany elegancko, w jasny bardzo, lekki, całkowity garnitur, tyle że bez krawatki żadnej. Jeden…!

Wyraz twarzy zachowując kamienny, z trudem oderwałam wzrok od tych odnóży i popatrzyłam wyżej. Żakietów nie mieli, koszule z krótkimi rękawami, albo zgoła na ramiączkach, porozpinane to wszystko niemal do pasa, całe torsy uwłosione na widok publiczny wystawiało. Koszule niektóre jak na maskaradę, też we wzory, przyjrzawszy się pilniej, na jednej małpy zobaczyłam. Na innej druk zwyczajny, niczym w gazecie, i nawet tytuły artykułów dały się widzieć.