Spoglądano na mnie, owszem, alem zgorszenia żadnego w tych spojrzeniach nie widziała, przeciwnie, raczej podziw, a może nawet zachwyt wyrażały. Do tegom dosyć przywykła od młodości wczesnej, bom nigdy szpetotą się nie odznaczała, a teraz, w tej nowej postaci, wyraźnie na urodzie zyskałam.

Pouczył mnie też Roman, że ów proszony obiad to nie jakaś uroczystość wielka, tylko zwykłe spotkanie przy popołudniowym posiłku, który tu wszyscy o tej samej porze jedzą w restauracjach, bo do domu nikt by nie zdążył.

Nie zrozumiałam tych słów.

– To jest przerwa w pracy – wyjaśnił. – Wszyscy pracują i bywa, że do domu mają daleko, a i na gotowanie zabrakłoby czasu.

– Komu?

– Wszystkim.

– Ależ… na miły Bóg! Czy to mężczyźni tutaj obiady gotują? A cóż robi służba? Co robią ich żony?

– Służby nie ma, a żony przeważnie też pracują…

Nadal pojąć tego nie mogłam, a na dalsze tłumaczenia zabrakło czasu, bo nie wypadało mi przy panu Desplain ze stangretem po polsku rozmawiać. Do oszołomienia mojego kompletnego wcale nie chciałam się przyznawać. Intrygowało mnie już jednakże tyle kwestii najrozmaitszych, że postanowiłam dziś jeszcze wszystko to razem z Romanem powyjaśniać, chociaż skąd jego wiedza pochodziła, nie umiałam odgadnąć. Ważne, że ją posiadał i mnie potrafił udzielić, resztę mogłam zostawić na później. Kazałam mu tylko czasopismo jakieś dzisiejsze kupić, bym je mogła wieczorem spokojnie obejrzeć i przeczytać.

Restauracji ocenić nie byłam w stanie, ale mniemam, że zaliczała się do przyzwoitszych, wnioskując z grzeczności obsługi i karty dań. Mieściła się na placu des Ternes i przez ogromną szybę cały ruch uliczny widziałam. Pan Desplain i pan Renaudin objaśnień mi różnych udzielali, mniemam, że i plotki w tym były, bo usłyszałam o jakowejś wizycie w biurze prezesa owego pana Guillaume, który chciał mnie wyzuć ze spadku. Słuchałam pilnie, sama się mało odzywając, by głupstwa nie powiedzieć.

Po czym w owym biurze prezesa nowe oszołomienie na mnie spadło, i to dwustronne. Najpierw wśród oficjalistów więcej niż połowę niewiast ujrzałam, w wieku najróżniejszym, od młodziutkich panienek poczynając, co mi się wydało całkiem niepojęte, a może nawet nieprzyzwoite, aż do daun w sile wieku, potem zaś urządzenia jakieś tak niezwykłe, że własnym oczom nie mogłam uwierzyć. Do żadnego biura ani urzędu to nie było podobne. Ni kantorka, ni pulpitu, ni ksiąg, w których by pisano, papierów zadrukowanych dosyć dużo, owszem, ale, Boże mój, z jakiegoś czegoś same wychodziły, sposobem niezrozumiałym zupełnie. Gdybyż bodaj ktoś jakąś korbą kręcił…! A tu nic…

Pudła wielkie z grubą szybą szklaną, podobne do owych, co w hotelach stały, i nagle dowiedziałam się, do czego służą, Na szybie, w hotelu czarnej, a tu jasnej całkiem, ruchome jakieś rzeczy się pokazywały, aż w oczach migało, pismo drukowane, takież cyfry i liczby, kreski i znaki najrozmaitsze. a skądże się to brało…?! Chciwie patrzyłam, bo i ciekawość mnie korciła i nawet mi się to zaczynało podobać. Dostrzegłam, że osoba, przed ową maszyną siedząca, palcami licznych guziczków dotyka i tym obraz na szybie odmienia, aż prawie nabrałam chęci sama tego spróbować. Może bym i spróbowała, gdyby nikt nie widział…

Do tego urządzenia jakieś niewielkie, z których głos się wydobywał, czasem nawet jakby ludzki, brzęczące, terkoczące, popiskujące, i ustawicznie ktoś małą rzecz do ucha przykładał i przed siebie mówił. To mnie wprost podjudziło, na każdym kroku coś takiego spotykałam, nie wariactwo zatem żadne, tylko naprawdę wynalazek tajemniczy, aż język sobie musiałam przygryzać, by wprost nie spytać, kompromitując się zapewne skandalicznie. O nie, Roman mi to musi w cztery oczy wyjaśnić!

Prezes, do znanych mi prezesów wcale niepodobny, pan w wieku średnim, z figurą niemal młodzieńca, twarzą miłą i o rysach szlachetnych, a wszak do grubych, brzuchatych i czerwonych na obliczu przywykłam… z wielką atencją napojami mnie poczęstował, kawę podano i koniak. Mówił o przedsięwzięciu wyścigowym, z którego przynajmniej cośkolwiek rozumiałam, o koniach i konkursach mając jakieś pojęcie, ale wynikało mi z tego rozumienia, iż cała impreza zbyt wielka jest dla mnie i zbyt skomplikowana. Jakimże cudem, na przykład, na moim torze wyścigowym, bo tak ów teren określano, mogłyby biegać konie z Afryki Południowej…? I skądże tam konie, zebry chyba albo wielbłądy…?

Za dużo było tego wszystkiego razem i chyba tylko z tej przyczyny, w oszołomieniu, przyjęłam zaproszenie pana Renaudin na kolację, bo wcale nie zamierzałam wieczoru sobie zajmować obowiązkami towarzyskimi, chcąc spokojnie Romana wypytać, ale że takie zaproszenie stanowiło rzecz nareszcie zwykłą, normalną i dobrze mi znaną, uległam mu. Później dopiero uświadomiłam sobie niewłaściwość postępu, któż to widział, tak bliska komitywa po jednym dniu znajomości? Cóż ja czynię…?! No, to szczęście jeszcze, że wdową jestem, a nie panną… I męża już nie mam. Jak Hiacynta Szpitalewska, daleka moja kuzynka, zamężną będąc, z panem Mińskim na eskapadę się wypuściła, skandal był wielki…

O wpół do dziewiątej umówiona, zyskałam czasu najmniej dwie godziny i od razu kazałam Romanowi w apartamencie zostać. U hotelowej służby zamówił dla mnie jakąś małą przekąskę, ja zaś przez tę chwilę z determinacją w dziennik spojrzałam.

No tak. 25 lipca 1998 roku. Data wyraźnie wybita. To już o pomyłce nie mogło być mowy, bo dzień po dniu ktoś by to dostrzegł i skorygował. Zatem niepojęte nastąpiło.

Od tego też zaczęłam, choć inne miałam zamiary. Pokazałam okropną liczbę palcem.

– Cóż to znaczy? – spytałam surowo. Roman zmieszał się niezmiernie i westchnął.

– Wiedziałem, że jaśnie pani wreszcie to zauważy i na mnie spadną tłumaczenia – rzekł smętnie. – Owszem, jest obecnie rok dziewięćdziesiąty ósmy, dwudziesty wiek. Jaśnie pani została przeniesiona w przyszłość o więcej niż sto lat.

Na szczęście nie zrozumiałam dokładnie, co on powiedział, bo chybabym trupem padła. Wspomnienie mi błysnęło, czytałam wszak książki pana Juliusza Verne’a, ojcu mojemu bardzo się podobały, chociaż wiele tam krytykował, i była jedna o wehikule czasu, który pozwalał się przenieść w przeszłość lub w przyszłość. Jeszcze nie czułam; że mnie to dotknęło.

– Jakim sposobem? – zaciekawiłam się mimo woli i dodałam trochę niecierpliwie: – Niech Roman siada. Niemożliwe jest tak rozmawiać, zadzierając głowę do góry.

Usiadł całkiem swobodnie w fotelu i nawet się oparł.

– Jaśnie pani życzy sobie wyjaśnień technicznych? Na matematyce wyższej cała rzecz się opiera. Czwarty wymiar, czas, energia, zakrzywienie przestrzeni, wszystko istnieje ciągle, nie ginąc…

Przerwałam mu natychmiast, bo groził mi zawrót głowy, aczkolwiek ojciec nieboszczyk mówił podobne rzeczy.

– Bez matematyki proszę i bez tych wymiarów i energii. Niech Roman mówi to tylko, co do pojęcia jest możliwe. Rozumiem, że jakoś to zostało zrobione. Gdzie i kiedy?

– W oberży, gdzie jaśnie pani stanęła, obecnie w hotelu Mercure. Przeszła jaśnie pani przez… jak by to powiedzieć… barierę czasową…

– Przez żadne bariery nie przechodziłam, nic takiego sobie nie przypominam. Ale niech będzie. No dobrze, a Roman skąd się wziął? Wszak jechał ze mną i znam Romana całe życie…

– A ja byłem, można tak to nazwać, pierwszą ofiarą eksperymentu, z tym że świadomie i dobrowolnie. Ponadto w odwrotną stronę. Z czasów obecnych zostałem przeniesiony do ubiegłego wieku, zgodziłem się na to już w młodości, bardzo ryzykownie, bo nie wiadomo było, czy zdołam wrócić do własnej teraźniejszości. Okazuje się, że owszem. Ponadto czas jest pojęciem względnym, dwudziestoletni pobyt w jednym okresie może okazać się zaledwie godziną w drugim. W ten sposób, mimo przeniesienia z powrotem w wiek dwudziesty, mogłem zarazem pozostać w dziewiętnastym…

Zaczynał dziwne rzeczy mówić, więc znów mu przerwałam. – I po co to Romanowi było?

Zakłopotał się i zmieszał jeszcze więcej niż w pierwszej chwili. – A, do tego to już się chyba nie przyznam nigdy w życiu… Chociaż… Czy ja wiem, już to niczym nie grozi… No dobrze, powiem. Serce nie sługa, proszę jaśnie pani. Zakochałem się na umór w tym dziewiętnastym wieku i sam się tam pchałem. – W kimże się Roman tak zakochał?