– W młodej damie, która wedle ówczesnych pojęć społecznych stała wyżej ode mnie. Dlatego się nigdy nie ożeniłem, ale przynajmniej mogłem na nią patrzeć, rozmawiać, przebywać w pobliżu…

– I dlaczego… zaraz…

Też się zakłopotałam, wyraźnie widząc, że nawet rozumnego pytania zadać nie potrafię. Nadmiernie uczone wywody mąciły mi w głowie. Namyśliłam się spytać wprost i niechby nawet głupio.

– I dlaczego Roman jej sobie nie przeniósł w swoje własne czasy?

– Po pierwsze, nie ja to robię, tylko zespół fizyków, który nie pracuje dla mojej przyjemności. A po drugie, dama nie nadawała się do tego, o kilka lat starsza ode mnie, nie zdołałaby się przystosować, w dodatku była obarczona liczną rodziną… Skomplikowana sprawa. Miała męża, człowieka godnego szacunku… Obecnie już nie żyją oboje, ani ona, ani mąż.

– Czy ja ją znałam?

– Bez wątpienia widywała ją jaśnie pani jako dziecko i dziewczynka, a nawet młoda panna. Ja zaś kryłem się z moimi uczuciami. A w salonach przecież bywać nie mogłem.

Te komplikacje pojąć umiałam. Eksperymentów naukowych i owych fizyków od razu postanowiłam nie tykać i nie rozważać, bo jedno, co mogłabym osiągnąć, to całkowity upadek umysłowy. Jeszcze raz pożałowałam gorzko, że świętej pamięci ojca nie mam przy boku. W jego imieniu niejako zaciekawiłam się czasami, w które zostałam wepchnięty przez tę jakąś barierę całkiem przeoczoną, wynalazkami… U właśnie! Te wynalazki niech mi Roman wytłumaczy!

– Zatem proszę mi powiedzieć – zaczęłam i natychmiast tyle tego mnie przytłoczyło, że sama nie wiedziałam, czerni dać pierwszeństwo. Chyba tym instrumentom osobliwym. – Co to jest, że tu wszyscy mówią albo do siebie, albo do czegoś takiego…?

– Oj, będzie bieda – westchnął Roman i wstał z fotela – To jest telefon. Trzyma się słuchawkę przy uchu i można rozmawiać z osobą która gdzieś tam daleko też trzyma słuchawkę przy uchu. Trzeba tylko wybrać, no, wypukać… właściwy numer. Kiedyś taką tarczą się kręciło, ale teraz już wszystko na klawisze. Proszę, może jaśnie pani sama spróbuje.

Wziął ze stolika pod ścianą przyrząd jakiś i podał mi, ową słuchawkę oddzielając od niego. Obejrzałam to. Istotnie, guziki z cyframi na tym się znajdowały, wreszcie pojęłam, czemu służą, chociaż uwierzyć było trudno. Spojrzałam pytająco.

– Do recepcji hotelowej, na przykład, jaśnie pani może zadzwonić, spytać o cokolwiek. Chociażby o godzinę odjazdu pociągu do Lyonu.

– Jakiego pociągu? – No, kolei…

– Czy to kolej żelazną Roman ma na myśli? – Teraz to się nazywa pociąg.

– I na cóż mi ten pociąg do Lyonu?

– Na nic, ale coś trzeba w tę słuchawkę powiedzieć. Wzruszyłam ramionami, ale ciekawość mnie pchnęła. Puknęłam lekko palcem w cyfrę, przez Romana wskazaną, i przyłożyłam ową słuchawkę do ucha, tak jak widziałam to u innych osób. Roman czym prędzej wyjął mi ją z ręki i obrócił górą do dołu, bom przyłożyła, jak to później odkryłam, odwrotnie.

W uchu głos ludzki nagle mi się rozległ i omal mnie nie zatchnęło. Przygotowana jednakże już na niezwykłości, zdobyłam się na pytanie o godzinę odjazdu pociągu do Lyonu, co mi przyszło tym łatwiej, że w języku francuskim wciąż jest to “droga żelazna” i “le tram”. W polskim najwidoczniej zmiany większe nastąpiły… Głos z uprzejmością wielką kilka terminów mi podał, coś brzęknęło i cienkie wycie dało się słyszeć. Nadzwyczajne…!

– Tu się wyłącza – rzekł Roman i pokazał mi kolejne miejsce do przyciskania.

Spodobało mi się to. Chciałam jeszcze spróbować.

– Do pani Borkowskiej może jaśnie pani zadzwonić – podpowiedział Roman.

– Do jakiej pani Borkowskiej? – zdumiałam się. – Eweliny? -A nie, skąd! Do synowej jej prawnuka. Ciągle jest z jaśnie panią skuzynowana, chociaż dla jaśnie pani to jest synowa pani Eweliny, i dziesięć lat wcześniej jaśnie pani ją znała. Jako młoda panienka. Ona się wtedy nazywała Ewa, baronówna Wilczyńska.

Przypomniałam sobie i ucieszyłam się nawet. Polubiłam bardzo Ewę Wilczyńską, zaprzyjaźniłyśmy się prawie, a potem wiele lat jej nie widziałam. Ale słyszałam przecież, że poszła za Borkowskiego!

– Ona tu jest? W Paryżu?

– Jest w Paryżu, ale mogłaby być i w Argentynie. Oto jej numer telefonu, jaśnie pani ma tu wszystko zapisane, w notesie…

Czym prędzej, choć z wielką uwagą, popukałam palcem w cyfry, jakie w notesie widniały. Terkot jakiś i znów wycie usłyszałam, zaraz jednak prztyknęło coś i głos się odezwał niewieści.

– Czy ja słyszę Ewę Borkowską? – spytałam, nadzwyczajnie zaciekawiona.

– Tak – odparł głos. – A kto mówi? – Katarzyna Lichnicka.

– Kasia! – uradowała się Ewa. – Przyjechałaś? Skąd dzwonisz?

Zmiłuj się, Panie, jakże mi to dziwnie zabrzmiało! Przyjaciółkami byłyśmy, ale wszak krótko i jako młode dzieweczki! Jakże to, po latach, obie zamężne, dorosłe, ja w dodatku wdowa, a ona zwraca się do mnie, niczym do siostry rodzonej albo panienki z pensji… Jak jedna wiejska dziewka do drugiej…

Mimo niezwykłości rozmowy, choć wstrząśnięta mocno, jakoś umiałam jej odpowiadać.

– Z hotelu Ritza.

– To już jesteś! Jak się cieszę! Musimy się spotkać czym prędzej, o Boże, czy zdążymy…? Nie mogłaś przyjechać trochę wcześniej? Pojutrze wyjeżdżamy na urlop! Może jutro?

– Jutro powinnam jechać do Trouville…

– Żartujesz! Do Trouville? Ależ tam właśnie jedziemy! No to spotkamy się na miejscu! Gdzie będziesz mieszkać?

– U siebie, mam tam dom podobno. Jeśli oczywiście nadaje się do zamieszkania. Bo jeśli nie, to w hotelu…

– Masz rezerwację?

– Nie, dopiero wczoraj się dowiedziałam…

– To nie dostaniesz miejsca, bo zaczyna się sezon. Chyba że jeszcze przed pierwszym… Ale najlepiej zamieszkaj u nas, też mamy tam dom, no, ciotka ma, ale to bez znaczenia. Czekaj, zaraz ci podam adres i telefon, a ty mi daj swój…

Do Romana się zwróciłam, przywykłszy, że on takie rzeczy zapisuje. Rozumiał chyba, o czym mowa, bo na kartce mi podsunął adres domu pradziada, sam zaś pisał to, co mi Ewa dyktowała, a ja powtarzałam. Jęła mnie pytać dalej o różne osoby i wydarzenia, powściągliwie jej odpowiadałam, spłoszona tą mieszaniną czasów, wymówiłam się w końcu zmęczeniem, ile że ledwie przyjechawszy, już cały czas interesy załatwiam. Pożegnała mnie z nadzieją na spotkanie w Trouville.

Ułożyłam słuchawkę jak należy i popatrzyłam na Romana. – Będzie jaśnie pani miała kłopoty – rzekł współczująco. – Dla innych osób odległa przeszłość, a dla jaśnie pani chwila obecna…

– Ale z tego rozumiem – przerwałam mu, wskazując urządzenie zwane telefonem, bo mi jakoś zaćmienie umysłowe zaczynało przechodzić – że i do pana Desplain mogłam tym sposobem się zwrócić, zamiast list pisać?

– Jak najbardziej. Nie chciałem jednak tak od razu jaśnie pani cywilizacją obciążać, szczególnie przy ludziach.

– Bardzo słusznie. Ale dalej rozumiem, że mogłabym i teraz zaraz tym się posłużyć, żeby go spytać, w jakim stanie jest dom w Trouville?

– Oczywiście. Do mieszkania zadzwonić, bo w biurze go już nie ma. Może połączyć jaśnie panią?

Sama chciałam. Jak winda mnie zachwyciła, tak i ten telefon. Słyszeć człowieka, na drugim końcu miasta będącego, a wedle tego, co mówił Roman, nawet i w innym kraju, nie czekać na odpowiedź pisemną… Cóż za wygoda nadzwyczajna!

Wszystkie czynności wykonałam, Roman mi tylko na ręce patrzył, bym omyłki jakiejś nie popełniła, w słuchawce znów niewieści głos się odezwał, co mnie trochę zaskoczyło, bom się pana Desplain spodziewała, ale przytomności nie straciłam i rzekłam, że z nim chcę rozmawiać. Za chwilę go usłyszałam. Dom w Trouville, jak się okazało, do zamieszkania nadawał się w pełni i gospodyni pradziada porządku w nim pilnowała. Oczekiwała mnie nazajutrz.

Jednej rzeczy zatem z tych osobliwości nieznanych już się nauczyłam. Nie wątpiłam wcale, że będzie ich więcej. Bez słowa wskazałam palcem owo pudło z czarną szybą szklaną.

Roman się również nie odezwał, podszedł do pudła i ujął w dłoń podłużną jakby szkatułeczkę. Usiadł znów w moim pobliżu, dłoń ze szkatułeczką wysuwając przed siebie. Tak byłam wpatrzona w przedmiot i tak pilnie podglądałam, co robił, że zmiany na czarnej szybie przez chwilę moim oczom umykały. Głos jednak jakiś z tamtej strony usłyszałam i wzrok odwróciłam.