Zapomniałam jednak kompletnie o jednym drobiazgu. Kotka czarna o imieniu Sadza, niezbyt już młoda, upodobała sobie do snu gerydon wysoki, na którym niegdyś waza z kwiatami stała, później zaś, w wyniku jej uporu, bo wciąż te kwiaty gniotła i niszczyła, miękki szal angorski został położony. Na nim zwijała się w kłębek i we wczesnych godzinach popołudniowych gabinet do niej należał. Nie życzyła sobie, żeby jej w śnie przeszkadzać i protest wyrażała bardzo energicznie, ja zaś, lubiąc koty, w pełni się z tym godziłam.

Trzebaż trafu, że w momencie, kiedy niecierpliwie skrzydło drzwi do gabinetu pchnęłam tak silnie, że aż o gerydon stuknęło, na tarasie zewnętrznym gwałtownie i ostro zaszczekał pies. Ściśle biorąc suka, Dama. Taka ona była dama, jak ja król hiszpański, zwykła kundlica, owoc uczuć zbiorowych naszej pinczerki i całego stada psów wiejskich, ale czujna niezwykle, wierna bez granic, przymilna i kochająca. Stróżowała tak pilnie, jakby chciała przeprosić za swoje pochodzenie, gorliwie obiegając całą posiadłość i ostrzegając przed wszystkim, co wydawało się jej nie w porządku. Tyle już usług oddała, że należało ją szanować i pozwalało się jej robić, co zechce.

No i teraz właśnie szczeknęła. Przy otwartym portefenetrze do ogrodu. Wszystko razem, moje głośne szczęknięcie klamką, stuknięcie drzwiami o gerydon, ostre zaszczekanie Damy, nastąpiło równocześnie.

Dla Sadzy to było stanowczo za wiele. Dosłowńie wystrzeliła ze swego legowiska na wysokościach, z gniewnym skrzekiem przefrunęła wprost na ciężki stół pośrodku gabinetu, odbiła się na nim i runęła prosto pod nasze nogi. Ze stołu razem z szarpniętą pazurami serwetą zleciał wielki świecznik wieloramienny na osiem świec i tacka z karafką i kieliszkami, które z trzaskiem rozbiły się na podłodze. Ja miałam już stopę nad drugim schodkiem, kiedy Sadza podbiła mi tę stojącą jeszcze nogę, Gaston był tuż za mną i zapewne też zaczynał schodzić, bo oboje w tej samej chwili straciliśmy równowagę.

Gaston próbował mnie podtrzymać z jak najgorszym rezultatem. Sama mu w tym przeszkodziłam, uczepiwszy się jego odzieży, i wspólnie zjechaliśmy do gabinetu niczym grupa cyrkowa dokładnie zespolona, dobrze jeszcze, że nie głowami w dół.

Moje życzenia spełniły się wręcz w nadmiarze. Siedziałam na posadzce, oszołomiona, włosy rozsypały mi się co najmniej w połowie, co było o tyle dziwne, że przecież Sadza podcięła nam nogi, a nie głowy, suknia zachowała się rozumnie, odkrywając tyle nóg, ile było trzeba, żeby ukazać ich kształty, Gaston siedział koło mnie na ostatnim schodku z wyrazem osłupienia na twarzy, ale widzieć przez to nie przestał i damę obok zdołał obejrzeć, wstrząs zaś wybił mu z głowy taktowne zamykanie oczu.

Przez długą chwilę milczeliśmy, patrząc na siebie, po czym śmiać mi się zachciało straszliwie. Możliwe, że parsknęłam pierwsza. Na twarzy Gastona przez moment toczyły ze sobą walkę różne uczucia, po czym też nie wytrzymał.

Zaczęliśmy się śmiać razem tak okropnie, że słowa żadne z nas nie mogło wymówić, a łzy płynęły nam z oczu. Zachowałam jeszcze tyle przytomności umysłu, że nie tykałam sukni, a za to wyjęłam szpilki z rozczochranych włosów i cały ich płaszcz na mnie spłynął. Na huk i rumor, rzecz jasna; przyleciała służba, lokaj Bazyli omal na nas nie runął, cudem chyba zdołał zatrzymać się w drzwiach nad schodkami i tam znieruchomiał, przerażonym wzrokiem patrząc, jak państwo na podłodze płaczą i pieją, dzikiego śmiechu nie mogąc opanować.

Nie wiem, jak długo by to trwało, choć śmiech Gastona zmieniał już swoje oblicze najwyraźniej w świecie na widok, jakiego mu dostarczyłam. Przypomniała mi się jego reakcja na ów płaszcz z włosów, stanowiący jedyne moje odzienie… Też mi rozbawienie zaczęło w gardle zamierać, kiedy, na szczęście, za portefenetrem na tarasie pojawił się Roman.

Jednym rzutem oka ogarnąwszy scenę, objął komendę. Gaston opanował się w mgnieniu oka, rozbawienie sobie pozostawiając, ale już w taktownym zakresie. Pozwoliłam się podnieść. suknię poprawiając tak, jakby nie miało to żadnego znaczenia, włosy zgarnęłam, zwinęłam i upięłam szpilkami, nadal śmiejąc się wdzięcznie i wyjaśniając winę Sadzy. Obawiam się, że czułości w głosie ukryć nie zdołałam… Damie w cichości ducha postanowiłam ofiarować cały pasztet z zająca, co było jej uwielbianym przysmakiem.

Dzięki energicznym zarządzeniom Romana w mgnieniu oka wszystko wróciło do równowagi i dostarczono nam kawę razem z nowym zestawem szkła. Zarazem wyszło na jaw, że mojego osobliwego stangreta Gastonowi przedstawiać nie muszę, sam wspomniał, iż zna go doskonale i niemal życie mu zawdzięcza, uratowany przy jakiejś komplikacji końskiej. Wsiadł na Szafira, nie ujeżdżonego jeszcze, świeżutko przewiezionego do Montilly…

Wolałam nie wnikać, kiedy to było i przy jakiej okazji. Usiedliśmy do dalszej rozmowy.

I nagle okazało się, że stosunki między nami panują zupełnie odmienne. Ten śmiech nas zbliżył. Nie byliśmy ludźmi, którzy poznali się osobiście zaledwie przed dwoma dniami, a dwojgiem przyjaciół, zżytych zgoła od urodzenia. Inny ton rozmowy, inne słowa nawet padały, znikła wszelka sztywność, bliskość wzajemna stała się faktem dokonanym. O, jasną jest chyba rzeczą, że wykorzystałam to wszechstronnie! W końcu trzeba było się rozstać.

– Pani – rzekł mi Gaston na pożegnanie, kiedym go odprowadziła aż na taras. – Jak ciężko odjeżdżać z raju… Przeżyłem najbardziej wstrząsającą i bez wątpienia najpiękniejszą chwilę w życiu. Pozwolę sobie…

– Ach, pozwól pan sobie na wszystko, co zechcesz – przerwałam mu ryzykownie, zdając sobie sprawę z nieprzyzwoitego zuchwalstwa i pełna obłudy wręcz rozkosznej. – Kompromitacja moja w pańskich oczach była tak potężna…

Oczywiście urwałam specjalnie, żeby mógł zaprzeczyć.

– Kompromitacja…? Kompromitacją nazywa pani uchylenie

Jakąż straszną ochotę miałam podpowiedzieć mu: “…kretyna z siebie zrobiłem”, ale udało mi się powstrzymać.

– …ośmieliłem się patrzeć na bóstwo…

– Podobno i kotu wolno patrzeć na króla – wyrwało mi się. Wspomnienie kota załatwiło sprawę. Spojrzeliśmy na siebie i znów zaczęliśmy się śmiać, ale już inaczej. Ogień był w tym śmiechu.

– Uwielbiam koty! – krzyknął Gaston, odwracając się 2 konia.

Podzielając w pełni jego upodobanie, wróciłam do domu. Roman na mnie czekał.

– Co jaśnie pani zamierza zrobić, dopóki pan Jurkiewicz testamentu do podpisania nie przywiezie? – spytał bez wstępów.

Nieszczęściem nie testament i nie pana Jurkiewicza miałam w tej chwili w głowie.

– Nic – odparłam beztrosko. – Wie chyba Roman doskonale, że pan de Montpesac mnie interesuje i chciałabym go skłonić do oświadczyn także i teraz. W ostateczności mogę z nim wziąć dwa śluby w odstępie stu lat. A co…?

– Jaśnie pani raczy okazywać lekkomyślność, która mnie bardzo martwi. Pan Guillaume się tu plącze. Sytuacja jest dokładnie taka sama, jak za te sto piętnaście lat, a przestałem być pewien, co łatwiej uszkodzić, karetę czy samochód.

Wciąż jeszcze trwało we mnie radosne upojenie. – Jeśli nie rozhukamy koni, kareta wolniej jedzie…

– Za to więcej drzew rośnie. Jaśnie pani musi to potraktować poważnie i Bogu dziękujmy, że ogólnie cała sprawa jaśnie pani jest znana. Pan de Montpesac mówił o tym, co już wiemy?

– Tak. Z tą różnicą, że panna Luiza padła trupem u siebie, w paryskim mieszkaniu.

– Dla nas to wszystko jedno. W obecnych czasach sprawcy nie znajdą, choćby pękli, chyba że wynajmą wróżkę z kryształową kulą. Ale ja się poważnie obawiam, że dla złoczyńcy istnieje obecnie więcej możliwości i jaśnie pani bardziej jest narażona. Dopóki ten testament nie zostanie podpisany, ja będę jaśnie pani pilnował. Mam nadzieję, że pan de Montpesac również. A zechce jaśnie pani zauważyć, że i trucizny różne są jeszcze nie do wykrycia.

Zaczęłam wreszcie uważniej go słuchać.

– Trucizny działają w obie strony – zauważyłam odkrywczo. – Nie musi pan Guillaume koniecznie otruć mnie, mogę otruć i ja jego. Ale w tym celu muszę go czymś karmić, a na razie jakoś go tu nie ma.