Światła wszystkie pogasiłam i bez namysłu wyszłam z sypialni. Przywykłszy już do oświetlenia elektrycznego, nie pomyślałam, żeby bodaj z jedną świecę zabrać ze sobą, i w korytarzu nagle znalazłam się w ciemnościach. Nie całkowitych, wszędzie u mnie po zakamarkach na każdym piętrze maleńkie lampki oliwne świeciły, wskazówkę dla oka stanowiąc, i kiedy wzrok się już przyzwyczaił, pozwalały poruszać się prawie swobodnie, ale dostatecznych, żebym musiała odczekać chwilę. Stojąc tak i czekając, ciszę pałacu usłyszałam, służba już poszła spać, Zuzia zapewne jeszcze drzemała u siebie, czekając na moje ostatnie wezwanie…

Mogłam zadzwonić i czegoś do jedzenia zażądać, i dawniej tak właśnie bym postąpiła, ale teraz znienacka rozbawiła mnie myśl, ża sama we własnym domu pożywienia sobie poszukam i zobaczę, co znajdę. Cicho ruszyłam korytarzem, omijając skrzypiące miejsca, w świetle lampki nieźle jui widząc, zeszłam po schodach i najpierw zajrzałam do jadalni. Tam też tradycyjne światełko się paliło. Przy jego blasku ujrzałam pusty stół i zamknięte kredensy, przypomniałam sobie, że klucze od nich trzyma Mączewska, a nie ja, do żadnego się zatem nie dostanę. Poszłam do pokoju śniadaniowego, tam sytuacja wyglądała podobnie, udałam się do małego salonu, gdzie często na paterach czekoladki stały, ale okazało się, że Mączewska przezornie i czekoladki zamknęła, poza tym wcale nie miałam chęci na czekoladki, tylko na coś solidniejszego. Kiełbasę, szynkę, pieczeń wołową, którą przy obiedzie ledwo skubnęłam, kurczaka, a chociażby jajecznicę ze skwareczkami. Na myśl, że ktoś ze służby mógłby mnie o tej porze zastać w kuchni, smażącą sobie jajecznicę, ogarnął mnie pusty chichot i tym bardziej nabrałam ochoty na taki wygłup. Źle w głowie musiałam mieć w tym momencie.

Zawróciłam do kuchni. Do nóg przyplątał mi się któryś kot, łasząc się i pomrukując cicho. Szeptem obiecałam mu trochę śmietanki, jeśli ją gdzieś znajdę i, wciąż poprzestając na tym marnym, awaryjnym oświetleniu, przeszłam przez wszystkie pomieszczenia.

Lampki zaś owe paliły się u mnie od wielu lat, od czasu, kiedy gość nasz ówczesny, pan Komorowski, nocą ze schodów zleciał z hukiem i krzykiem i złamał nogę. Piekło istne zapanowało, wszyscy na siebie wzajemnie i na pana Komorowskiego wpadali, świec szukając i światło jakieś usiłują zapalić, co same trudności napotykało. Ktoś, macający po gzymsie kominka, porcelanową figurkę zrzucił i stłukł, co mnie nawet ucieszyło, bo nigdy jej nie lubiłam, choć podobno bardzo droga była, a mój własny świętej pamięci mąż całą żardinierę z kwiatami wywrócił i guza na czole sobie nabił. Wreszcie kucharka przybyła z wieczną lampką oliwną, sprzed Matki Boskiej zabraną, co pozwoliło zacząć coś widzieć i inne światła zapalić.

Od tamtej chwili postanowiłam, że zawsze jakaś iskierka ma ciemności rozświecać we wszystkich miejscach domu, żeby nigdy więcej taka okropność nie wystąpiła. I tak już zostało na zawsze.

Pan Komorowski zaś w ciemnościach schodził i ukradkiem, bo nalewka nasza tak go korciła, a do swoich skłonności pijackich nie chciał się przyznać. Kilka karafek zostało na kredensie, których do końca nie kazałam uprzątać, żeby sobie na opinię skąpiradła nie zarobić. Siedemnaście lat wtedy miałam i doświadczeń własnych, jako pani domu, niewiele, a skłonności pana Komorowskiego wcale nie były mi znane. Później się dopiero dowiedziałam, że wszelkie alkohole przed nim właśnie należy zamykać.

W kuchni też się lampeczka paliła. Tu jednak postanowiłam lepsze światło zyskać, bez trudu znalazłam świece i lampy naftowe, zdecydowałam się na świece, żeby woni nafty na rękach uniknąć, zapaliłam ich osiem, podsyciłam ogień przykryty starannie popiołem i zaczęłam szukać pożywienia. Pozamykane, rzecz jasna, było wszystko z podręczną spiżarnią włącznie, ale wiedziałam, gdzie Mączewska zapasowe klucze trzyma. Ona to wiedziała, kucharka i ja, nikt więcej. Potrzebne zaś to było, bo zdarzały się potrawy, które od najbledszego świtu należało rozpoczynać i kucharka pierwsza do roboty wstawała, nie zrywając niepotrzebnie Mączewskiej.

Na ogniu herbatę sobie przyrządziłam i potrawkę z grzybów podgrzałam, kawał pieczeni zdecydowałam się zjeść na zimno, koty, bo i drugi się znalazł, nakarmiłam ich ulubionymi frykasami, na deser w śpiżarni mus gruszkowy znalazłam, po czym, bardzo zadowolona i rozweselona, usiadłam pyry stole. Co mi szkodziło jeść w kuchni, skoro nikt tego nie widział?

W dodatku na stole kalendarz dla służby znalazłam, pełen rozmaitych sentencji, porad, przepisów i ostrzeżeń, które mnie nadzwyczajnie zainteresowały i rozśmieszyły, bo gdzieniegdzie o najnowszych i niebezpiecznych wynalazkach była tam mowa. Zaczęłam sobie to czytać i omal w głos nie zachichotałam, dowiedziawszy się, że używanie telegrafu jest grzechem i grozi śmiertelnym niebezpieczeństwem dla całego świata, bo iskra pędząca po drucie może ogień na całej swojej drodze zażegnąć, zaś w drugim miejscu wyrażone były poglądy na temat pojazdów bez koni, które nawet w moim ojcu śmiech by obudziły. Żadnej przyszłości miały nie mieć i nawet sama myśl o nich też była bezbożna. Kolejom żelaznym tylko przyznano prawo istnienia. Za to porady w kwestii karmienia drobiu jałowcem i migdałami wydały mi się całkiem rozsądne, wiadomo przecież, że tym mięso przechodzi, co zwierzyna jada.

Tak się tą lekturą zajęłam, że nie zauważyłam nawet upływu czasu. Dobrą godzinę, albo i więcej, musiałam już w tej kuchni siedzieć, kiedy nagle krzyk jakiś przeraźliwy rozległ się w głębi domu. Poderwałam się jak oparzona, krzyk się powtórzył, hałasy dodatkowe usłyszałam, świadczące, że i służba się zrywa, chwyciłam świecę płonącą i wypadłam na korytarze. Krzyk dobiegał z góry.

W połowie schodów już ludzi napotkałam przerażonych i ledwo rozbudzonych, a wyżej smugi dymu się snuły. Wśród nich miotała się jak szalona panna Chodaczkówna, w koszuli, w jakiejś kapie z frędzlami i w nocnym czepku, szlochając rzewnymi łzami i wciąż krzycząc. Palcem przy tym w stronę moich apartamentów wskazywała, skąd najwyraźniej ów dym pochodził.

Sama na moment głowę straciłam i nie wiedziałam, co robić. W pierwszej chwili rzuciłam się ku swojej sypialni, ale Wincenty mnie powstrzymał, przodem Franciszka wysyłając.

Ktoś otworzył któreś okno i w stronę stajni wrzeszczał, że gore, głosem niczym trąba jerychońska, przez co wszystkie psy zaczęły szczekać. Mączewska z dołu o wodę rozpaczliwie wołała, Franciszek, wpółuduszony, biegiem z dymu wrócił i ledwie zipiąc, twierdził, że spod moich drzwi tak wali, że zgoła podejść nie można. Jakaś rozumniejsza dziewka kuchenna ze szczękiem okropnym drzwi boczne otwierała, żeby z zewnątrz ludzi wpuścić, a już po chwili chłopak kredensowy z pełnym wiadrem na górę leciał. Zaraz za nim i Roman się pokazał, po czym obaj z Wincentym komendę objęli, mnie stanowczo w oddaleniu trzymając.

– Jak się otworzy, płomień buchnie, bo teraz widać, że tylko coś tam się tli – zaopiniował Roman. – Przeciąg będzie, bo u jaśnie pani zawsze okno otwarte. Wody do drzwi jak najwięcej, żeby chlusnąć od razu! I drabinę do okna, na nią ludzi z wiadrami!

Wincenty mu przyświadczył i całą służbę pogonił. Zuzia, rozgorączkowana i roztrzęsiona, przypominała, że byle się do łazienki mojej dostać, to tam zawsze woda jest. Ruch się zrobił racjonalniejszy, do okna mojej sypialni drabinę przystawiono, usłyszałam pyry tym dziwną rzecz, a mianowicie, że wszystkie okna zamknięte, otwartego nie ma. Zdążyłam się tym zdumieć, bo Roman miał rację, zawsze co najmniej jedno trzymałam otwarte, ale już się do sypialni przez drzwi wdarli z całą wodą i w najgęstszy dym poczęli chlustać.

Owego dymu było tyle, że dusił aż na korytarzu, i co chwila ktoś półżywy z niego wybiegał, ale niedługo to trwało. To coś palące się przygasło, okna ktoś otworzył, płomień się pokazał i natychmiast ugaszony został, a dym jęło wywiewać. Pozwolili mi wreszcie wejść do sypialni.

Światła kazałam pozapalać, co już można było uczynić bezpiecznie, i obejrzałam swoje pogorzelisko.