Nagle, ni z tego, ni z owego, stroje mi się przypomniały i w wyobraźni ujrzałam barona Wąsowicza w krótkich spodenkach w kwiaty, z krzywymi odnóżami, spod nich wystającymi, bo że miał krzywe, byłam pewna… włochatymi do tego. Bez gorsetu, którym się katował, z brzusryskiem, wylewającym się w zwałach… Panią Porajską z całą jej tłustością białą jak świńskie sadło pierwszego gatunku, opiętą w dżinsy albo w krótką spódniczkę, na grubiutkich nóżkach, z fałdami pod każdą łopatką…

A cóż za widok okropny! Z drugiej strony jednakże Armand czy Gaston w samej koszuli z krótkimi rękawami, z widoczną pod nią silną, posągową Bryją… Byle nie za dużo tego widoku…

Nie miałam czasu porządnie się nad tym wszystkim zastanowić, ale wyraźnie poczułam, że jednak wolę te późniejsze czasy, mimo ich okropnego rozwydrzenia. Córki pani Porajskiej, luzem puszczone, już by sobie partnerów znalazły, baronowa Tańska poszłaby spokojnie do łóżka z Armandem, nerwowości się wyzbywając, a ja bym mogła jawnie Gastona zatrzymać… Gdybyż tak się dało wymieszać jedne obyczaje z drugimi, połączyć, ocalić rozumne i dobre, a wyrzucić głupie i złe…

Wszystkim razem zajęta, dopiero po chwili dostrzegłam, że Gaston Armandowi pewną sztywność okazuje i stara się rozmowy z nim unikać. Przypiął się na trochę do barona Wąsowicza, ten jednak rywala od razu w nim wywęszył i o niczym innym, jak tylko o polowaniach mówił, dziedzinie istotnie sobie najbliższej. Panią Porajską wyraźna rozterka szarpała, bo i ode mnie o modzie chciała usłyszeć, i córki swatać, baronowa Tańska o zmiany w Paryżu wypytywała, różnych drobnostek od Armanda żądając i udając, że w roztargnieniu wcale nie wie, do kogo się zwraca, Armand zaś uparcie próbował ku mnie się zbliżyć, na co nie chciałam pozwolić.

Trzeba przyznać, że grono gości miałam wyjątkowo źle dobrane.

Zaczęli wreszcie się zbierać, bo nie mogli u mnie wiekować, Armand szczególnie, z pierwszą wizytą przybyły. Bezczelny czy nie bezczelny, jakieś pozory dobrego wychowania zachować musiał.

Ale też i swoje osiągnąć potrafił…

– Pozwolisz, droga kurynko – rzekł do mnie w chwili pożegnania – że przybędę o jakiejś dogodnej dla ciebie porze, bo wydaje mi się, że różne sprawy rodzinne powinniśmy omówić. Jutro może? Zaraz po śniadaniu?

Powiedział to głośno, jawnie i wprost, wszyscy usłyszeli, wszelką ukradkowość wykluczył. Ach, jakże mnie korciło, aby mu zimno odrzec, że nie mamy czego omawiać, bo żadnych spraw rodzinnych między nami być nie może, więc i wizyta niepotrzebna. Nie uczyniłam tego jednak, bo już miałam własny plan.

– Ależ proszę bardzo, panie Guillaume – powiedziałam słodko. – Wcześniej z konnego spaceru wrócę i z przyjemnością pana ujrzę u siebie.

Po czym natychmiast zwróciłam się do Gastona.

– Panie de Montpesac, zechciej pan pozostać jeszcze kilka chwil. Miałam wiadomość od pana Desplain, którą, wedle jego słów, pan mógłby rozszerzyć i wyjaśnić. Swoje sprawy powinnam jak najrychlej ułożyć i uporządkować, a nie są to kwestie przyjemne, więc im szybciej się je zakończy, tym lepiej. Pozwoli pan, że zajmę mu jeszcze odrobinę czasu.

Nie miałam najmniejszego pojęcia, czy obecny Gaston zna w ogóle obecnego pana Desplain i co z moich słów zrozumie, ale już mi było wszystko jedno. Liczyłam w każdym razie, że zdoła się opanować i żadnego zdumienia nie okaże.

Istotnie, okiem nawet nie mrugnął, skłonił się tylko grzecznie.

– Jestem do usług pani hrabiny…

– Ależ droga hrabino, towarzysza podróży mi zabierasz! – wykrzyknęła na to baronowa Tańska. – Miałam nadzieję, że pan de Montpesac do domu mnie odprowadzi! A tu proszę, znów muszę korzystać z opieki pana Guillaume!

– Jak też pan de Montpesac mógłby odprowadzać panią baronową, skoro jest własnym wolantem? – zdziwiła się młodsza Porajska z tak niebiańską niewinnością, że w jej niedorozwój umysłowy największy sceptyk by uwierzył.

– Ja zaś i opieką, i towarzystwem pani baronowej służę w każdej chwili, choćbym miał się i bryczki, i koni wyrzec – wyrwał się baron Wąsowicz, całą wizytą i zrozpaczony, i uszczęśliwiony zarazem. Zrozpaczony, bo już dwóch rywali widział, uszczęśliwiony zaś, bo z litości przez kilka minut całkiem miło z nim rozmawiałam. Pozwoliłam mu nawet końce paluszków ucałować.

Wszyscy, rzecz oczywista, przybyli własnymi powozami i jeden Armand dysponował swobodą, przyjechawszy konno. On też, powołując się na tę szczęśliwą okoliczność, ogłosił się giermkiem baronowej Tańskiej. Mógł zarówno jechać obok, jak i konia z tyłu powozu uwiązać. Na jego dobro należało zapisać, że słysząc moje zaproszenie Gastona, najmniejszego zaskoczenia nie okazał.

Pojechali wreszcie wszyscy do diabła. Wróciłam do salonu, gdzie czekał Gaston.

Stałam przez chwilę w drzwiach, patrząc na niego, a serce mi się z piersi rwało i ręce same wyciągały. Taki był, jaki powinien być, tylko ubranie go trochę szpeciło. Jakimś tam błyskiem, kawalątkiem umysłu, stwierdziłam, że czyni go mniej męskim, w porównaniu z przyszłością zniewieściałość pewna w jego obecnej garderobie się objawiała. Kryła zalety figury, którą wszak znałam doskonale, spodnie na nim jakoś gorzej leżały… Już bym chyba wolała te przyszłościowe dżinsy!

I ciekawa rzecz, co też miał pod spodem? Takie same gacie, jak mój nieboszczyk mąż nosił…?

Śmiać mi się zachciało na myśl, co by było, gdybym go o to spytała. Nie, takich szaleństw nie mogłam popełniać, ten obecny Gaston wziąłby mnie za kokotę albo za wariatkę. Uciekłby w przerażeniu i nie chciał mnie znać. Musiałam wrócić do czasów, które już zdążyły przestać być moimi własnymi.

Poruszyłam się wreszcie. On przez ten czas też patrzył na mnie ze spokojną twarzą, ale w oczach miał wszystko, czego za nic w świecie nie wymówiłyby usta. Skłonił się teraz.

– Pani hrabino – rzekł. – Racz pani wybaczyć, że się wtrącam, z pewnością zbyt natrętnie…

Boże drogi, wypisz wymaluj te same słowa powiedział do mnie za sto piętnaście lat! A cóż za potworne pomieszanie czasów, także gramatyczne…!

– … ale widzę grożące pani niebezpieczeństwo i nie mogę milczeć – ciągnął. – Szczęśliwy jestem, że pozwoliła mi pani wyjaśnić wszystko tak szybko.

– Domyślam się trochę, co od pana usłyszę, i dlatego wolałam się pośpieszyć – odparłam, siadając i wskazując mu miejsce naprzeciwko siebie. – Pan zapewne znał mojego świętej pamięci pradziada?

– Tylko pośrednio. Widzę z tego pytania, że nie wejdę na grunt nie przygotowany. Czy pozwoli mi pani mówić szczerze? Choć uprzedzam, że będą to sprawy, o których uszy niewieście nie powinny nigdy słyszeć, i które mogą zatruć i umysł, i serce. Rozpacz mnie ogarnia, że muszę być zwiastunem takiej obrzydliwości.

Czas dawnego obiadu, a obecnie, wedle moich nowych rozporządzeń, drugiego śniadania, już nadszedł, zadzwoniłam zatem i kazałam podawać, nawet go nie zapytawszy o zdanie. Trochę może chciałam mu udowodnić, że od tych wieści nie zamierzam wcale stracić apetytu i nie tak bardzo się nimi przejmę, jak on się obawia.

– Z mojej służby francuski język zna tylko mój stangret Roman, reszta zaledwie po kilka sław, więc możemy rozmawiać swobodnie – powiadomiłam go, ukrywając, że francuski język zna także bardzo dobrze kamerdyner Wincenty, ale do usługi przy tym śniadaniu zażądałam lokaja i pokojówki, więc nie miało to żadnego znaczenia. – Dopomogę panu. Sprawa zapewne dotyczy ostatnich chwil życia mojego pradziada i spadku po nim?

– Zatem odgadła pani? Niezmiernie żałuję, że nie spotkałem pani we Francji, ale to wina mojej nadgorliwości. Zbyt wcześnie przyjechałem do Polski i minąłem się z panią w drodze. No a potem już postanowiłem zaczekać na pani powrót. – Bardzo słusznie. Mogliśmy się znów minąć.

– Tak jak minęliśmy się przed ośmiu laty…

Wyrwały mu się te słowa wbrew woli, to było widać. Ucieszyły mnie nadzwyczajnie, ale musiałam poddać się zwyczajowej obłudzie i udałam zdziwienie.

– Co pan ma na myśli?

– Odbiegłem od tematu, proszę o wybaczenie. Cóż, przed ośmiu laty wielokrotnie bywałem w Kosowie, jakże blisko i Zrębów, i Sękocina, i tak się składało, że pani była wtedy z rodzicami w podróży. po raz pierwszy ujrzałem panią jako pannę młodą…