– Zna Roman sprawę testamentu. Pan Desplain zalecał, pani Łęs… – zatrzymałam się, bo pani Łęska w czasach obecnych mogła jeszcze nie istnieć. – Pani Patrycja też. Co by tu zrobić z panną Jabłońską, żeby pan Janusz Burzycki zbytnio z tego nie skorzystał?

Roman najwidoczniej już sprawę przemyślał.

– Ośmielam się radzić i przypomnieć jaśnie pani, żeby po Pierwsze pannę Jabłońską tylko częściowo uwzględnić, a po drugie pani Patrycja o kościele wspominała. To i rozgłosić można na wszystkie strony, i zmienić w razie czego.

– A pośpiech z czegóż? – spytał pan Jurkiewicz, nieco nadęty, bo kto widział takie rzeczy ze sługą omawiać.

– A to żeby jakieś niepowołane osoby wielkich nadziei sobie nie robiły – odparł Roman natychmiast. – Jaśnie pan radca sam wie najlepiej, jak to bywa z niewiastą młodą i majętną, a bez bliskiej rodziny. Wszak łowców posagowych nie brakuje, a i gorsze rzeczy mogą się przytrafić, nie daj Boże bywało, że ktoś wypadek spowoduje…

Pan Jurkiewicz aż się otrząsnął, ale nie zaprzeczył. Przyjrzał się Romanowi, przyjrzał się mnie, jakby chciał się upewnić, czy mnie młodość jeszcze przypadkiem nie odbiegła, i wreszcie nawet kiwnął głową. Jakiś wyraz zrozumienia mignął mu w oczach.

– No dobrze. Jeśli pani hrabina tak sobie życzy, sporządzimy propozycję od razu. Co do panny Jabłońskiej… Wykonawcę się znajdzie, który i o dochody zadba. Czy francuskie majętności pani hrabina już określić potrafi?

– Do pana Desplain telegram poszedł, ale i tak, jeśli na kościół, można chyba ogólnie napisać, że wszystko…

– A legaty dla służby? Tego pani hrabina zaniedbać nie może, a wyszczególnić należy ściśle, żeby zadrażnień nie było. Przeciwko legatom dla służby nie miałam żadnych zastrzeżeń,

ale diabli wiedzieli kto tam, w Montilly, do tej służby w chwili obecnej należy. Łatwiej by mi się na ten temat z Romanem rozmawiało niż z panem Jurkiewiczem, ale dla samego pozoru przyzwoitości musiałam go odesłać. A i tak pan Jurkiewicz nie omieszkał mnie spytać, skąd taka konfidencja ze zwyczajnym stangretem, z naganą i podejrzliwie przy tym na mnie patrząc.

– To nie jest zwyczajny stangret – rzekłam sucho. – Wielkie usługi oddał mi we Francji. Kłopoty były tam ogromne, o których nie chcę mówić z racji ich… nieprzystojności. Jak pan wie zapewne, Roman francuski język zna doskonale, od służby tamtejszej nader cenne informacje uzyskał, które, na dobrą sprawę, majątek mój uratowały. Więcej wie o wszystkim niż ja sama i jego radami praktycznymi warto się kierować.

Pan Jurkiewicz musiał sobie w tym momencie przypomnieć, że Roman zna mnie od urodzenia i pod jego opiekę wielokrotnie bywałam oddawana, bo wyglądał, jakby częściowo dał się przekonać. Wrócił do sprawy testamentu i jął się nade mną znęcać, najwyraźniej w świecie pojąć nie mogąc, jakim cudem, dla załatwienia spraw majątkowych pojechawszy, tak mało wiem o ich rezultacie. Wypominał mi rozsądek i znajomość rzeczy, jakie tu po śmierci męża wykazałam, orientację błyskawiczną i bystrość, i gniótł mnie tak, że wreszcie wpadłam w desperację ostateczną. Złe chyba jakieś we mnie wstąpiło.

– No dobrze, przyznam się – powiedziałam szeptem i rozpaczliwie. – Ale niech pan to zatrzyma przy sobie. Jadłam tam wyłącznie ostrygi, popijając szampanem i białym winem, i byłam bez przerwy pijana.

Pan Jurkiewicz osłupiał. – Ja… ja… jak to…?

– No właśnie…

– Pani… pani hrabina raczy żartować…? – A skąd. Samą prawdę mówię.

– Jak to…?! – wykrzyknął, również szeptem, ale pełnym zgrozy. – I pan radca Desplain tego nie zauważył…?!

– Zauważył; oczywiście. Dlatego właśnie przestał ze mną rozmawiać i rozmawiał z Romanem.

– Wielkie nieba…!

– Jeśli ma pan ochotę, może pan też wykrzyknąć: “Do stu tysięcy fur beczek!” – podsunęłam życzliwie. – Nic nie poradzę, tak wygląda okropna rzeczywistość.

– Że okropna, to fakt niezbity…

Łupnąwszy go tym obuchem, zyskałam wreszcie trochę spokoju. Dobrego kwadransa pan Jurkiewicz potrzebował na powrót do jakiej takiej równowagi. Nie wątpię, że podratował go koniak, który cichutko pozwoliłam sobie własnoręcznie mu zaserwować, bo stoliczek z napojami stał także i w gabinecie. Ogłuszony był tak, że pewnie sam nie wiedział, co pije i kto mu to podaje.

Otrząsnąwszy się wreszcie, pomyślał chwilę i zażądał powrotu Romana. Roman w kwestii dziewiętnastowiecznej służby w Montilly miał pełne rozeznanie i bez mojego udziału owe legaty ustalili. Ponadto, zważywszy, iż tak naprawdę byłam w tej chwili idealnie trzeźwa, dowiedziałam się o jeszcze jednej posiadłości, w owym czasie do pradziada, a zatem i do mnie należącej, która w ciągu minionych stu lat musiała przepaść, bo u pana Desplain mowy o niej nie było. Do tego bardzo intratne składy towarowe w Hawrze, też w sto lat później bezpowrotnie utracone. Do licha, rozrzutni byli ci moi francuscy przodkowie…

Zrobiło się w końcu tak późno, że powrót pana Jurkiewieza do Warszawy stracił wszelki sens. Pozostał u mnie na nocleg z obietnicą odwiezienia go o najwcześniejszym poranku. Przywiezienie gotowego do podpisania testamentu ustalił na pojutrze.

Miałam wielką nadzieję, że dzień jutrzejszy jakoś przeżyję i poszłam wreszcie spać wę własnej sypialni, we własnym łóżku, we własnej pościeli…

Udało mi się zasnąć dopiero, kiedy wstałam cichutko i otworzyłam okno, przez służbę nie tylko zamknięte, ale szczelnie kotarą osłonione. Okazało się, że przywykłam do świeżego powietrza i duchota w pokoju męczyła mnie niewymownie. Noc wrześniowa była piękna, pogodna, rozgwieżdżona, chłodna wprawdzie, ale bezwietrzna i wcale nie zimna. Odetchnęłam kilkakrotnie głęboko z prawdziwą przyjemnością i wróciłam do łóżka.

Zasnęłam nie na długo. I pomyśleć, że kiedyś moje łóżko uważałam za doskonale wygodne! A otóż nic podobnego, nie umywało się do materaców, na których sypiałam ostatnio, jakieś nierówne było, niedostatecznie miękkie, doły niepotrzebne w nim czułam i pagórki ugniatające, po krótkim śnie znów się obudziłam. Zmęczenie podróżą sprawiło, że nie próbowałam dokonywać żadnej zmiany, przenosić się na kanapę na przykład, albo przesuwać te piernaty pod sobą, usiłowałam bodaj drzemać, z nadzieją, że wreszcie zasnę głębiej.

Z drzemki jakiś odgłos mnie wyrwał. Ocknęłam się nagle całkowicie, otworzyłam oczy i próbowałam nadsłuchiwać. Niebo dawało blask od księżyca i gwiazd pochodzący i rozświetlało ciemności sypialni, ale w pierwszej chwili sięgnęłam ręką do nocnej lampki. Zdaje się, że jakieś niestosowne słowo się ze mnie wyrwało, kiedy przypomniałam sobie, że o żadnej elektrycznej nocnej lampce nie może być mowy, musiałabym świecę zapalać, a potem lampę, a i tak cienie by mi się po kątach kryły. Rezygnując zatem na razie ze światła, słuchałam tylko odgłosów domu, znanych mi przecież, choć może nieco zapomnianych.

Jakiś dźwięk usłyszałam. Jakby trzaśnięcie i szurnięcie lekkie. Nie mogłam się zorientować, skąd dobiegł, nad moją głową się rozległ czy gdzieś za ścianą? Jeśli nade mną, oznaczałoby to, że w pokojach służby na strychu coś się dzieje, może romanse jakieś się uprawiają, to by mnie nie bardzo obeszło i z pewnością nie leciałabym ich ukrócać, ale jeśli za ścianą…? Któż by się plątał w nocy po mojej garderobie, buduarze, gabinecie…?

Zaraz, a może kot? Kotów było u nas kilka i nigdy nie wzbraniałam im pobytu w domu, lubiłam je, a one odpłacały mi wielką elegancją i grzecznością, żadnych szkód nie czyniąc. Koty prowadzą nocne życie. Ale z drugiej strony kot jest stworzeniem cichym, wręcz bezszelestnym i porusza się zręcznie, niczego nie potrącając…

Czekałam, wsłuchana we względną ciszę domu. Z zewnątrz odległy rechot żab dobiegał i nawet psy nie szczekały. Już pomyślałam, że ów dźwięk był złudzeniem i niepotrzebnie tak czekam nie wiadomo na co, kiedy skrzypnięcie wyraźne rozległo się za ścianą na moim poziomie. A zatem na korytarzu. Wiedziałam doskonale co oznacza, ktoś nastąpił na miejsce, gdzie obluzowane klepki posadzki głos taki z siebie wydawały, a trudno było je omijać.