– A skąd Mączewska wiedziała, że akurat teraz wracam? – spytałam delikatnie, ciepło, miękko i z bardzo wymuszonym uśmiechem.

– A toż ze wszystkich stron! Ten pan powinowaty Armand Guillaume powiedział i jaśnie pani Borkowska mówiła… Na miłosierdzie pańskie…

Wiedzieli o mnie. Jak to się mogło, do tysiąca piorunów, stać…?!Ewa, w porządku, znałyśmy się, mogłyśmy się spotkać znów po moim i jej ślubie, ale skąd Armand…?!!!

On sam się objawił czy jakiś jego pradziadek…?

– Romana proszę mi wezwać natychmiast – zażądałam na zakończenie.

Mączewska poszła sobie, nawet dość zadowolona, bo lubiła sama o jadłospisie decydować i wiedziałam, że głupstwa żadnego nie zrobi. Zdążyłam usiąść przy biurku, kiedy przyszedł Roman.

Popatrzyliśmy na siebie.

– No i dalej nie wiem, jak ten mój dom wygląda – wyrwało mi się z lekką goryczą, ale zaraz przeszłam do kłopotów bieżących. – Roman wie, że Armand Guillaume tu się pokazał?

– Wiem – odparł, wyraźnie zatroskany. – Między służbą o wszystkim się gada. Sam nie rozumiem, skąd się wziął, ale musi to mieć związek ze spadkiem.

– Też tak uważam. Pan Jurkiewicz jest mi potrzebny gwałtownie, list napiszę, a Roman po niego do Warszawy pojedzie. I do pana Desplain telegram trzeba wysłać. Boże drogi, jak mi okropnie telefonu brakuje!

– Więcej różnych rzeczy będzie jaśnie pani brakowało, ale takich słów jaśnie pani w ogóle nie powinna używać. A co do testamentu…

– Okazuje się, że chcąc nie chcąc, muszę go napisać. Już się zastanowiłam, spadkobierczynią swoją uczynię Zosię Jabłońską, pokrewieństwo z nią jest bardzo dalekie, ale jest.

– Ale to dziecko? Jak pamiętam, panienka Jabłońska ma sześć lat?

– Toteż chyba mnie nie zabije? I jej rodzice też nie, ponieważ nie żyją, to sierota, u ciotki na wychowaniu. Ale nikomu o tym nie należy mówić, żeby później rozczarowań nie było…

– To się mija z celem – przerwał mi Roman rozsądnie. Przecież po to jaśnie pani pisze testament, żeby się właśnie rozeszło i żeby pan Guillaume się dowiedział.

Zakłopotałam się, bo miał rację.

– To jak to zrobić, żeby Armand wiedział, a Zosia Jabłońska nie? Bo cały spadek dla Zosi, to Roman rozumie, szum się zrobi i wielka sensacja. A potem biedne dziecko na lodzie zostanie. Albo nie! Nie zostanie, coś jej naprawdę zapiszę, żeby przynajmniej posag miała, ciągle nie wiem, ile mam pieniędzy, ale chyba wystarczy?

– Wedle mojego rozeznania wystarczy na parę posagów i nawet jaśnie pani uszczerbku nie zauważy. To rozumiem, że w telegramie do pana Desplain podania wysokości dochodów jaśnie pani trzeba zażądać?

– Pewnie, że trzeba. A jeśli nawet się zdziwi, że sumy nie znam, nie szkodzi, niech się dziwi do upojenia i niech mnie za idiotkę uważa. Kobieta do głupoty ma prawo.

– Otóż to! – przyświadczył Roman skwapliwie. – Ja nawet pozwolę sobie zwrócić jaśnie pani uwagę, że jaśnie pani za dużo wie. Bo ta przeszłość z przedwczoraj to się teraz zrobiła przyszłością i jaśnie pani musi strasznie uważać, żeby się z czymś nie wyrwać. Najlepiej byłoby właśnie, gdyby jaśnie pani głupotę udawała, że ośmielam się radzić.

Pokiwałam smętnie głową, bo znów miał rację. Niech się wygłupię z komputerem, telewizorem, samolotem czy oświetleniem elektrycznym i już się Armand postara, żeby mnie w domu obłąkanych zamknęli. Wszyscy zgodnie zaświadczą, że zdradzam objawy szaleństwa, a tak ze trzysta lat temu pewnie by mnie na stosie spalili. Pocieszające dosyć, że teraz już nie.

Zasiadłam do listów. Boże drogi, okazało się, że już zdążyłam odwyknąć od stalówki i atramentu! Omal nie sięgnęłam po długopis, który miałam w torebce i który swojego charakteru wcale nie zmienił, ale opamiętałam się. Nie tylko pan Jurkiewicz zdumiałby się śmiertelnie, ale także i pan Desplain… No nie, pan Desplain nie, do niego mój rękopis nie dojdzie, telegram na miejscu wypisany dostanie. Co to za szczęście, swoją drogą, że gęsie pióro już mi nie groziło, świętej pamięci ojciec każdy wynalazek z zapałem chwytał, a i mój mąż nieboszczyk stalówkami się posługiwał od pierwszej chwili, kiedy się pokazały.

Wysłałam Romana z korespondencją i za przeglądanie rachunków i dokumentów różnych się zabrałam, znów żałując, że nie mam pomocy technicznych. Widziałam takie rzeczy w komputerze gromadzone i nawet zdążyłam się nauczyć ich wyszukiwania i drukowania, co mi się bardzo spodobało. A tu nic. Wszystko ręcznie…

Nie chciało mi się samej do każdego sedna rzeczy dochodzić, dodawać i odejmować, ogólne pojęcie o swoich sprawach zyskałam, rzeczywiście w czasie mojej nieobecności pan Jurkiewicz uporządkował całą resztę, a teraz postanowiłam na jego przyjazd zaczekać i od niego ostateczne wyniki dostać. Rachunki domowe przejrzałam pobieżnie, nic w nich nagannego nie było, mogłam zatem zająć się wreszcie najważniejszym, a mianowicie strojami.

Do łatwego i wygodnego człowiek szybko przywyka. Spodziewałam się wizyt, musiałam zatem wyglądem przystosować się do obyczajów, nie należało od pierwszej chwili wstrząsów powodować. Zuzia posłusznie wyłożyła zawartość moich szaf, święcie przekonana, że koniec żałoby, który właśnie nadszedł, ma spowodować odmianę mojego ubioru. Gdyby wiedziała, jakiej odmiany byłam spragniona, pewnie by służbę wymówiła, nie mogąc strawić zgorszenia. Suknie sukniami, większość z nich dobrze leżała i była twarzowa, ale bielizna…? Niemal w panikę wpadłam na myśl, że grożą mi moje własne pantalony, długie koszule, gorsety, podwiązki, obciskające nogę, aż ślady czerwone zostawały. Za dużo tego było i teraz dopiero pojęłam, jak przeszkadzały i krępowały ruchy! Przez dwadzieścia pięć lat nie zdawałam sobie z tego sprawy, raz poczuwszy swobodę, jakże miałam wrócić do tamtych uciążliwości?

Dobrze chociaż, że upały wielkie nie panowały, co we wrześniu mogło się zdarzyć…

Od razu pojęłam, że będę musiała przekabacić Zuzię. Trochę bielizny przywiozłam, zapas niewielki, gdybym przeczuła tę przeklętą barierę czasową, przywiozłabym całe kufry! Nikt by mi przecież nie zaglądał, co pod suknią noszę. W obecnej sytuacji jednakże należało chyba uszyć nowe na wzór przywiezionych i nie dopuścić, żeby Zuzia paraliżu rąk doznała. Z koronek zrezygnuję, tego by może Zuzia nie potrafiła, a szkoda. Jak na razie, to, co miałam na sobie w podróży, uprać trzeba, najlepiej od razu wrzucić do pralki…

Jęku nie zdołałam powstrzymać. Święty Józefie, a gdzież tu pralka?! Pomieszania zmysłów dostałam i pozbyć się go nie mogę, jaka pralka, urządzenie mi niedostępne, a najlepsze, by prane sztuki garderoby ukryć, własną ręką je do środka wrzucając, własną ręką z suszarki wyjmując… Robiłam to już przecież! Do małej przepierki w Trouville nawet Florentyny nie wzywałam, czasem najwyżej wysuszone sztuki wyjmowała i układała w komodzie. A teraz…?

Padłam na krzesło przy oknie i głowę w dłoniach ukryłam, bo mnie na moment rozpacz ogarnęła. Czemuż tej Zuzi w tamtą podróż nie wzięłam, teraz by, tak jak Roman, do innego życia już była przyzwyczajona, wspólniczką bym ją miała! Co mam zrobić, nieszczęsna, ileż wysiłków mnie czeka?!

Zuzia na widok mojej rozpaczy spłoszyła się okropnie.

– Ależ proszę jaśnie pani! Co się stało? Czy to zmartwienie jakie? Czy się jaśnie pani coś nie powiodło? A toż Roman mówił, że sprawy tak doskonale załatwione, pałac piękny jaśnie pani w spadku dostała, czemuż teraz…? Czy jaśnie pani może chora? Ja ziółek przyniosę, a może wina, bo to mówią, że stare wino na lekarstwo dobre? Po doktora może posłać?

Porzuciła całą moją garderobę i do kolan mi przypadła, szczerze przerażona, bo zazwyczaj żadnych histerycznych ataków nie miewałam. Nie śmiąc rąk mi odrywać, próbowała choć z boku zajrzeć mi w twarz, tajemniczą chorobę odgadnąć. Nie trzymałam jej długo w niepewności.

– Wina! – zażądałam słabiutko, dobrze wiedząc, że w kredensie i koniak stoi, ale nie chcąc przesadzić. Jeszcze by naprawdę po doktora posłano.

Zuzia porwała się jak szalona, w trzy minuty wielki kielich czerwonego wina mi przyniosła. Przez ten czas, w nie zmienionej pozycji siedząc, zdążyłam sobie przypomnieć, że kluczy od kredensów jeszcze Mączewskiej nie odebrałam i trzeba to będzie zrobić, choć na tę chwilę akurat dobrze się złożyło. Oderwałam ręce od twarzy i uniosłam głowę, po wino sięgając, dzięki czemu ujrzałam za oknem powóz, który już do gazonu podjeżdżał, a tuż za nim jeźdźca na koniu. Masz ci los, goście! Teraz, zanim jeszcze zdążyłam swój stan ducha uporządkować!