Teraz dopiero skamieniałam doszczętnie i w rzetelną panikę wpadłam. Nie, doprawdy, za dużo tego było, komplikacje jakieś nie do rozwikłania! Jak ja mam żyć…?!

Po dłuższej chwili odzyskałam przyrodzone władze fizyczne, wyskoczyłam z wanny, nie dzwoniąc nawet na Zuzię, rozchlapałam wodę po całej garderobie, ruszyłam do gabinetu, ręcznikiem kąpielowym owinięta, żeby do załatwiania korespondencji się rzucić, kiedy drogę zastawiła mi Mączewska, moja gospodyni. Czegoś pewno ode mnie chciała i czatowała na moje wyjście z kąpieli, bo już usta otworzyła, żeby jakieś pytanie zadać, ale wzrok jej padł nagle na mój strój i tak została, z otwartą gębą, zastygła niczym żona Lota. No owszem, górą i dołem odzienia mi trochę brakowało, ale przecież nie na rynku się znajdowałam i nie do kościoła zamierzałam się udać! Zniecierpliwienie mnie ogarnęło, cóż to ma być, żebym we własnym domu nie mogła ubierać się, jak mi się spodoba!

– Niech Mączewska nie stoi mi tu jak słup soli, tylko do gabinetu zaraz przyjdzie – rzekłam gniewnie – a przedtem Zuzię proszę mi przysłać. Nie myślała chyba Mączewska, że z wanny w niedźwiedzim futrze wyjdę?

Ominęłam ją z pewnym trudem, bo szczuplutka nie była, i skorygowałam zamiary. Udałam się do sypialni. Zuzia już się tam znajdowała, zmieszana, zdezorientowana, ale też i zaciekawiona nadzwyczajnie, bo nosem dobrej pokojówki węszyła jakieś niezwykłości, a w dodatku rozpakowała rzeczy, przeze mnie przywiezione. Krótkie suknie i spódniczki w osłupienie ją wprawiły, także bielizna, pończochy… Jedną suknię wieczorową, z rozcięciami na bokach, właśnie w rękach trzymała, wpatrując się w nią wzrokiem pełnym zarazem zachwytu i zgrozy.

– Czy to, proszę jaśnie pani, takie coś w Paryżu się nosi…? – spytała niemal bez tchu. – A pod tym co…?

Zła byłam taka, że się nie powstrzymałam.

– Nic – odparłam szorstko. – Własne nogi się pokazuje. – Jezusie Maryjo…!

Aż się zachłysnęła, ale uwierzyć nie zdołała.

– Eee, jaśnie pani żarty sobie takie robi… Toż przecie niemożliwe, ksiądz by taką rzecz wyklął, a i na ulicy policja by złapała, i gnojem by rzucali… Obraza boska! Ale jakby ze spodu koronki i tiule wystawały, o, to tak, toby można dopiero toaletę pokazać! Ale na figurze obcisłe…?

Trudno, musiałam się opanować, żeby rewolucyjnej demoralizacji od własnej pokojówki nie zaczynać. Wiadomo przecież, że naszą opinię służba kształtuje. Z westchnieniem ciężkim powiadomiłam Zuzię, że nowa moda paryska wielkie zmiany wprowadza, zatchnęłam się nieco na myśl, że Bóg raczy wiedzieć jak naprawdę w tej chwili paryskie mody wyglądają, ja sama owszem, wiem, co się będzie za sto lat nosiło, a pojęcia nie mam, co teraz, ale przecież Zuzia do Paryża się nie wybierała… Od razu postanowiłam nakłamać, ukłon uczynić w kierunku wygody i dowolności, zdyskredytować gorsety, skrócić spódnice, zamordować tiurniury, nogi pokazać, kostiumy kąpielowe wyeksponować, modę na opaleniznę słoneczną delikatnie napocząć…

– Tiul przezroczysty spod takiego rozcięcia wygląda – rzekłam konfidencjonalnie. – Ale tego, moja Zuziu, zbytnio nie rozgłaszaj, bo w pierwszej chwili zgorszenie może budzić. Pod tiulem zaś noga się pokazuje, ledwo osłonięta. Przeto rzecz taką wymyślono, żeby podwiązka nie przeszkadzała, pończochy całe, jak rajtuzy, aż do pasa. Gorsety z użycia wychodzą, szczególnie w czasie wielkich upałów, i ledwo stanik zostaje, a spódnice pod suknią tylko w zimne dni się nosi. Obcisłe na figurze, owszem, zgadza się, i w sekrecie ci wielkim powiem, że podobno płeć męska tego zażądała, na co wielcy krawcy musieli się zgodzić, żeby prawdziwe kształty niewiast niczym nie były skłamane. Sama w pierwszej chwili czymś takim byłam przerażona, ale po pewnym czasie przywykłam. Nie dość na tym, w gorące lato nad morzem nawet i pończoch się nie nosi, tylko bose nogi spod krótkiej sukni wystają…

Urwałam ten wykład, widząc, jak Zuzi oczy zgoła w słup stają. Nie za wiele na raz. Szczególnie że te osłupiałe oczy na mój kostium i garsonkę przeszły, letnie i krótkie, i na nich znieruchomiały. Wprost widać było nad biedną Zuzią myśl straszną, że tak potwornie nieprzyzwoitą rzecz jej pani na sobie mieć mogła.

– Nad morzem i na plaży jeszcze gorsze rzeczy widzieć można – rzekłam niemiłosiernie. – I nikt się tym nie przejmuje, więc Zuzia też nie musi. Kiedy indziej ci opowiem, jakie to zmiany na świecie zachodzą, a teraz ubrać bym się chciała, bo wiele mam interesów do załatwienia. Z gorsetem damy sobie spokój chwilowo, liliową suknię poproszę, zapniesz mi ją zwyczajnie z tyłu, a pod spód nikt nie będzie zaglądał. Nie mam czasu na dostojniejszy strój. Rusz się, moje dziecko, dziwić się będziesz kiedy indziej. I do czasu trzymaj język za zębami.

Stanowczość, brzmiąca w moim głosie właściwy skutek wywarła. W dziesięć minut byłam gotowa pokazywać się ludziom, wychodząc zaś, widziałam, jak Zuzia padła na krzesło, półprzytomna niemal. Zostawiłam ją, by spokojnie przyszła do siebie i pogodziła się z rewolucją, i Mączewską odnalazłam, pod drzwiami gabinetu stojącą.

– Proszę – rzekłam zimno. – Mączewska ma mi coś do powiedzenia. Słucham.

Na widok pani ubranej normalnie, w suknię jak się należy, Mączewska odzyskała zdrowe zmysły.

– A bo to, proszę jaśnie pani – rzekła ze zwykłą sobie energią – nim jeszcze jaśnie pani dojechała, dwie rzeczy się zapowiedziały, jedno, to pan Armand Guillaume był tu, jako powinowaty jaśnie pani, i wizytę zapowiedział, a drugie, to jaśnie pani Ewelina Borkowska na sam powrót jaśnie pani chciała przybyć i możliwe, że już dziś tu będzie, i z jakimś gościem jeszcze. Więc nie wiem, chciałam zapytać, czy to razem nastąpi, czy oddzielnie, i jaki obiad mam zarządzić albo śniadanie, albo co. Albo może przyjęcie wieczorne, kolację czy jak. Na litość boską…!

Zmartwiałam. Armand Guillaume…!!!

Przez mgnienie oka korciło mnie, żeby zalecić Mączewskiej dolanie Armandowi do wina szaleju, blekotu albo ekstraktu z tojadu, bo skoro on chciał mnie rybą fugu uszczęśliwić, czemuż nie miałabym mu odpłacić produktem krajowym, ale zdołałam sobie przypomnieć, że tych dekoktów w domu nie mamy, i trzeba by je było dość długo przygotowywać. Mignęły mi jeszcze w głowie grzyby trujące, na które właśnie był czas, ale te musiałabym chyba sama zebrać, żeby służby na konsekwencje nie narażać. Z pół minuty milczałam.

Doświadczenia całego życia pozwoliły mi wreszcie zarządzenia właściwe wydać.

– Zrobi Mączewska coś, co do podgrzania się nadaje, bigos w pierwszej kolejności. Trunki proszę przygotować, co na zimno, na lodzie postawić i niech czeka. Pierogi grzybowe i mięsne robić zaraz, odsmażone i zrumienione w razie czego się poda, śledzie są, mam nadzieję…?

– Są,

– Bardzo dobrze. W każdym wypadku od śledzi zaczniemy. Z ciast, zimny sernik z galaretką owocową przygotować, kruche ciasteczka już robić, konfitura do nich będzie… Konfitury chyba przez czas mojej nieobecności nie znikły?

– Co też jaśnie pani…!

– Doskonale. Szynka w śpiżarni jest? – Pewnie, że jest!

– Przeto, zależnie, śniadanie czy kolacja, omlet z szynką łatwo zrobić. Dwie kaczki zabić zaraz…

– Pasztet z zająca mamy, świeżutko zrobiony – przerwała mi żywo Mączewska. – Zamiast kaczki może bażant, bo to się krócej piecze i w razie potrzeby…

Też jej przerwałam.

– Doskonale, zatem w ostatniej chwili Mączewskiej powiem i to się poda, co najbliżej będzie. Sama nie wiem, Bożeż ty mój, przed paroma godzinami przyjechałam, kto i kiedy nam wizytę złoży, a wstyd byłoby źle gościa przyjąć. Z tego, co mówię, Mączewska sama musi jadłospis ułożyć, z tym że nie musi to być coś nadzwyczajnego z racji ledwo mojego powrotu, ale też i nie byle co. I służba głodna być nie może, bigos, bigos! Już ten bigos trzeba gotować!

Mączewska nadęła się tak, że o mało nie pękła.

– Bigos, proszę jaśnie pani, to już od blisko dwóch niedziel w garnkach perkocze – rzekła godnie. – Toż głupia bym musiała być, żeby bigosu nie gotować, skorom wiedziała, że jaśnie pani wraca. Jeno te frykasy śniadaniowe czy kolacjowe… Coś mną nagle szarpnęło.