Изменить стиль страницы

Była połowa lat siedemdziesiątych. Afryka wkroczyła właśnie w swoje najbardziej mroczne dwudziestolecie. Wojny domowe, rewolty, zamachy stanu, rzezie i razem z tym głód, który zaczęły cierpieć miliony ludzi mieszkających na obszarze Sahelu (Afryka Zachodnia) i w Afryce Wschodniej (zwłaszcza w Sudanie, Czadzie, Etiopii i Somalii) – oto były niektóre objawy kryzysu. Skończyła się pełna obietnic i nadziei epoka lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. W czasie jej trwania większość krajów kontynentu wyzwoliła się z kolonializmu i zaczęła niepodległy byt państwowy. W naukach politycznych i ekonomicznych tamtych lat dominował na świecie pogląd, że wolność niejako automatycznie przyniesie dobrobyt, że wolność od razu, od ręki, przemieni dawną biedę w świat mlekiem i miodem płynący. Tak utrzymywali najwięksi mędrcy ówczesnych lat i zdawało się, że nie ma powodów, aby im nie wierzyć, tym bardziej że proroctwa te brzmiały tak kusząco!

Tymczasem stało się inaczej. W nowych państwach Afryki rozpętała się walka o władzę, w której wykorzystano wszystko: konflikty plemienne i etniczne, siłę armii, pokusy korupcji, groźbę morderstwa. Zarazem państwa te okazały się słabe, niezdolne do wypełniania swoich podstawowych funkcji. A wszystko to działo się w warunkach, kiedy na świecie trwała zimna wojna, którą Wschód i Zachód przeniosły także na teren Afryki. Jedną z cech charakterystycznych tej wojny było zupełne ignorowanie problemów i interesów krajów słabych i zależnych, traktowanie ich spraw i dramatów wyłącznie jako funkcji własnych, wielkomocarstwowych interesów, odmawianie im jakiegokolwiek niezależnego znaczenia i wagi. Na to nakładała się tradycyjna już europocentryczna pyszałkowatość i arogancja w stosunku do kultur i społeczeństw nie-Białych. Stąd też ilekroć wracałem z Afryki, nie pytano mnie: „A jak tam Tanzańczycy w Tanzanii?", tylko: „A jak tam Rosjanie w Tanzanii?". I zamiast spytać o Liberyjczyków w Liberii, pytano: „A jak tam Amerykanie w Liberii?". (To zresztą i tak lepiej niż w przypadku niemieckiego podróżnika H.Ch. Bucha, który żalił mi się, że po morderczej wyprawie do najbardziej odległych społeczeństw Oceanii słyszał zawsze tylko jedno pytanie: „A co tam jadłeś?"). Nic nie sprawia Afrykańczykom większej przykrości niż takie przedmiotowe, instrumentalne ich traktowanie. Odbieraj ą to jako poniżenie, degradację, policzek.

Teferi był właścicielem przedsiębiorstwa transportowego. Miał kilka ciężarówek, zajeżdżonych, roztrzęsionych bedfordów, którymi przewoził bawełnę, kawę i skóry. Wozy te jeździły zarówno do Wollo, jak i Haragwe, zgodził się więc, abym z jego kierowcami tam pojechał. Była to dla mnie jedyna okazja, gdyż nie jeździły tam autobusy, nie latały samoloty.

Podróżowanie po drogach Etiopii jest uciążliwe i często – ryzykowne. W porze suchej wóz ślizga się po żwirze na wąskiej półce wyrąbanej w ścianie stromej góry – droga biegnie skrajem kilkusetmetrowej przepaści. W porze deszczowej drogi górskie są w ogóle nieczynne. Te, przecinające równiny, zamieniają się w grząskie bagniska, w których można utknąć na kilka dni.

Latem na płaskowyżu, po kilku godzinach jazdy, człowiek jest czarny od pyłu. Ponieważ jednocześnie panuje gorąco i oblewa nas pot, pod koniec dnia spędzonego w drodze jesteśmy okryci grubym pancerzem brudu. Jest to pył składający się z ciupeńkich, mikroskopijnych drobin, rodzaj gęstej rozgrzanej mgły, która przenika ubranie i wciska się we wszystkie zakamarki ciała. Długo nie można się później domyć. Najbardziej cierpią oczy. Kierowcy tych ciężarówek mają ciągle zapuchnięte i zaczerwienione oczy, skarżą się na bóle głowy i wcześnie ślepną.

Podróżować można tylko w dzień. Od zmroku do świtu władzę nad drogami obejmują ruchliwe, grasujące bandy, nazwane tu shiftą, które zabierają wszystko. Shifta to grupa młodych bandytów, którzy działają do pierwszej wpadki. Schwytanych wieszali dawniej od razu przy drodze. Później postęp polegał na tym, że rozprawiali się z nimi mniej spektakularnie. Jest to dosłownie walka na śmierć i życie, bo jeżeli ze swojej strony shiftą porzuci ofiary gdzieś na bezludnym i bezwodnym pustkowiu, biedacy po prostu umrą z pragnienia. Toteż przy wyjeździe z miast stoją posterunki. Dyżurny policjant patrzy na zegarek albo po prostu na słońce i oblicza, czy przed zmrokiem zdążymy dojechać do następnego miasta (czy – do następnego policjanta). Jeżeli uzna, że nie, zawróci nas.

Pojechałem więc ciężarówką, którą Teferi wysłał z Addis Abeby na północ, do prowincji Wollo, w okolice Dessie i Lalibeli, po ładunek skór. Czy ma sens obliczanie, ile ta trasa liczy kilometrów? Tutaj odległości mierzy się liczbą godzin i dni, jakich trzeba, aby pokonać odległość z punktu wyjściowego A do punktu docelowego B. Na przykład z Dessie do Lalibeli jest 120 kilometrów, ale przejazd tą drogą zajmie mi osiem godzin (i to jeżeli zdobędę dobry land-rover, w co więcej niż wątpię).

W tym wypadku będę jechać do celu dzień, dwa albo i więcej. Tu nic nie wiadomo. Miejscowe ciężarówki – na ogół zardzewiała, zdezelowana rupieciarnia – na tych drogach – bezdrożach, w tym kurzu i upale, ciągle psują się, a po części zapasowe trzeba wracać aż do Addis Abeby. Dlatego droga jest zawsze niewiadomą: wyjeżdżamy -jedziemy – ale kiedy (i czy) dojedziemy albo kiedy (i czy) wrócimy, to są ciągle stojące przed człowiekiem znaki zapytania.

Tam, gdzie jedziemy, panuje od dawna susza i bydło ginie z braku pastwisk i wody. Koczownicy sprzedają za grosze skórę ściągniętą z krowich szkieletów. Za te pieniądze utrzymają się jeszcze przez jakiś czas, a potem, jeśli nie trafią do obozu pomocy międzynarodowej, w tych wypalonych pustkowiach zginą bez śladu.

O świcie zostawiliśmy za sobą miasto, otaczające je jasnozielone gaje eukaliptusowe, przydrożne stacje benzynowe i posterunki policji, i oto jesteśmy na tonącym w słońcu płaskowyżu, na szosie, która przez sto pierwszych kilometrów będzie pokryta asfaltem. Wóz prowadzi Sahlu -jak mi powiedział Teferi – zaufany, spokojny kierowca. Sahlu jest milczący i poważny. Żeby ocieplić atmosferę, trącam go w ramię, a kiedy odwraca się do mnie, uśmiecham się. Sahlu spogląda na mnie i też się uśmiecha, bardzo szczerze i trochę nieśmiało, niepewien, czy takie wzajemne uśmiechanie się nie stwarza między nami zbyt już przesadnej urawniłowki.

Im dalej od miasta, tym kraj coraz bardziej bezludny i martwy. Gdzieś dzieci pędzą kilka wychudłych krów, gdzieś zgięte w pół kobiety dźwigają na plecach sterty suchych gałęzi. Chaty, które mijamy, wyglądają na puste, nikogo przy nich nie widać, żadnych ludzi, żadnego ruchu. Pejzaż nieruchomy, ciągle taki sam, narysowany raz na zawsze.

W pewnej chwili na szosę wyszło dwóch mężczyzn. W rękach trzymali automaty. Młodzi, silni. Zobaczyłem, że Sahlu zszarzał. Miał skamieniałą twarz, a lęk w oczach. Zatrzymał samochód. Tamci bez słowa wsiedli na platformę i stuknęli ręką w dach szoferki, żeby jechać. Siedziałem skulony, starałem się nie okazywać, że umieram ze strachu. Spoglądałem na Sahlu – trzymał kierownicę zesztywniały, zalękniony, ponury. Jechaliśmy tak może godzinę. Nic się nie działo. Było słonecznie, gorąco, a w szoferce – ciemno od kurzu. Nagle ci dwaj zaczęli łomotać w dach. Sahlu posłusznie zatrzymał wóz. Tamci bez słowa zeskoczyli z góry i idąc gdzieś z tyłu, za ciężarówką, zniknęli w polach, tak że ich nawet nie zobaczyliśmy.

Po południu zajechaliśmy do miasteczka Debre Sina. Sahlu stanął na poboczu, od razu otoczyła nas gromada ludzi. Obdarci, wychudzeni, bosonodzy. Dużo młodych chłopców, dużo dzieci. Zaraz przedarł się do nas policjant, w czarnym mundurze, oberwanym, marynarka zapięta na jeden guzik. Znał trochę angielski i od razu powiedział: -Take everything with you. Everything! They are all thieves here! I zaczął pokazywać po kolei, tak jak stali stłoczeni wokół nas: – This is thief! This is thief! Podążałem wzrokiem za palcem policjanta, który przesuwał się zgodnie z ruchem strzałki zegara, zatrzymując się na chwilę coraz to przed inną twarzą. – This is thief! – ciągnął policjant, a kiedy doszedł do rosłego, dorodnego chłopaka, zadrżała mu ręka: – This is very big thief, sir! – wykrzyknął ostrzegawczo.