Изменить стиль страницы

W moim zaułku rzadko zadomowi się ktoś na dłużej. Ludzie, którzy się tu przewijają, to wieczni koczownicy miasta, wędrowcy błądzący w chaotycznych i zakurzonych labiryntach ulic. Wynoszą się szybko i znikaj ą bez śladu, ponieważ nic właściwie nie mieli. Idą dalej albo kuszeni mirażem jakiejkolwiek pracy, albo wystraszeni epidemią, która nagle wybuchła w zaułku, albo wypędzeni przez właścicieli lepianek i werand, którym nie maj ą czym płacić za zajmowane miejsce. Wszystko w ich życiu jest tymczasowe, płynne i kruche. Jest i nie jest. Nawet jeśli jest – to na jak długo? Ta wieczna niepewność sprawia, że sąsiedzi z mojego zaułka żyją w ciągłym zagrożeniu, w nie słabnącym strachu. Rzucili wiejską biedę i przywędrowali do miasta w nadziei, że będzie im lepiej. Kto znalazł tu swojego kuzyna, mógł liczyć, że ten go wesprze, że umożliwi mu jaki taki start. Ale wielu z tych wczorajszych wieśniaków nie znalazło nikogo z bliskich, żadnego współplemieńca. Często nawet nie rozumieli języka, który słyszeli na ulicy, nie wiedzieli, jak się rozpytać o cokolwiek. Żywioł miasta wchłonął ich, stał się ich jedynym światem, już nazajutrz nie umieli się z niego wydostać.

Zaczęli budować sobie jakiś dach nad głową, jakiś kąt, jakieś miejsce własne. Ponieważ ci przybysze nie mieli pieniędzy, bo właśnie udali się do miasta, aby je zarobić (tradycyjna wieś afrykańska nie znała pojęcia pieniądza), mogli tylko szukać dla siebie miejsca w dzielnicach slumsów. To niezwykły widok – budowa takiej dzielnicy. Najczęściej władze miasta wyznaczają na ten cel tereny najgorsze – bagna, grzęzawiska albo nagie pustynne piaski. Na takich gruntach ktoś stawia pierwszy szałas. Obok – ktoś drugi. Potem – następny. Tak spontanicznie powstaje ulica. Naprzeciw niej posuwa się inna ulica. Kiedy spotkają się -utworzą skrzyżowanie. Teraz te ulice zaczną rozchodzić się, kluczyć, rozgałęziać. Tak powstanie dzielnica. Na razie ludzie zdobywaj ą materiał. Nie sposób dojść – skąd? Wykopują spod ziemi? Ściągają z obłoków? W każdym razie to pewne, że ta rzesza bez grosza niczego nie kupuje. Na głowach, na plecach, pod pachą znoszą kawałki blachy, desek, dykty, plastiku, tektury, karoserii, skrzynek i to wszystko składają, montują, zbijają i zlepiają w coś pośredniego między budą i szałasem, którego ściany układają się w spontaniczny arcybarwny, slumsowy kolaż. Żeby było na czym spać, bo często podłoga to grząskie bagno albo ostre kamienie, wykładają owo pomieszczenie trawą słoniową, liśćmi bananowymi, rafią czy słomą ryżową. Te dzielnice, te monstrualne afrykańskie papier-mâché są zrobione naprawdę z byle czego i to one, a nie Manhattan czy paryska Defence są najwyższym wytworem ludzkiej wyobraźni, pomysłowości i fantazji. Całe miasta postawione bez jednej cegły, metalowego pręta, metra kwadratowego szyby!

Jak wiele wytworów żywiołowego happeningu, również dzielnice slumsów miewaj ą krótki żywot. Wystarczy, że za bardzo rozprzestrzenia się albo że miasto postanowi tam coś zbudować. Byłem raz świadkiem takiej zagłady, niedaleko mojego zaułka. Slumsy rozrosły się. na brzegu wyspy. Rząd wojskowy uznał to za niedopuszczalne. Rankiem nadjechały ciężarówki z policją. Od razu zebrał się tłum. Teraz policjanci ruszyli na kolonię slumsów, przepędzając z nich mieszkańców. Podniósł się krzyk i zrobił się tumult- Na to nadjechały buldożery, wielkie, jaskrawożółte caterpillary. Za chwilę buchnęły w górę tumany pyłu i kurzu: maszyny ruszyły naprzód, demolując ulicę po ulicy i zostawiając za sobą stratowaną, pustą ziemię. Tego dnia na jakiś czas zaułek zapełnił się uchodźcami ze zburzonego osiedla. Było tłoczno, gwarnie i jeszcze bardziej duszno.

Któregoś dnia miałem gościa. Był to mężczyzna w średnim wieku w białym, muzułmańskim stroju. Na imię miał Sulejman i pochodził z północy Nigerii. Kiedyś pracował u Włocha jako stróż nocny. Znał zaułek i całą najbliższą okolicę. Zachowywał się nieśmiało, nie chciał usiąść w mojej obecności. Spytał, czy nie potrzebuję stróża nocnego, bo właśnie stracił pracę. Powiedziałem, że nie, ale zrobił na mnie dobre wrażenie i dałem mu pięć funtów. Po kilku dniach przyszedł znowu. Tym razem usiadł. Zrobiłem mu herbaty. Zaczęliśmy rozmawiać. Zwierzyłem mu się, że ciągle mnie okradają. Sulejman uznał to za rzecz zupełnie normalną. Kradzież jest formą – przykrą, to prawda – niwelowania nierówności. To dobrze, że mnie okradają, stwierdził, to nawet przyjazny gest z ich strony. W ten sposób daj ą mi znać, że jestem im użyteczny i że w związku z tym mnie akceptują. W gruncie rzeczy mogę się czuć bezpieczny. Czy coś mi tu kiedyś groziło? Przyznałem, że nie. A no właśnie! Będę tu bezpieczny tak długo, dopóki pozwolę się bezkarnie okradać. W momencie kiedy zawiadomię policję i zaczną ich ścigać – lepiej, abym się stąd wyniósł.

Znowu przyszedł po tygodniu. Dostał herbaty, a potem powiedział tajemniczym głosem, że weźmie mnie na Jankara Market i tam zrobimy odpowiedni zakup. Jankara Market to rynek, na którym czarownicy, zielarze, wróżbiarze i zaklinacze sprzedają wszelkiego rodzaju amulety, talizmany, różdżki i cudowne lekarstwa. Sulejman chodził od stolika do stolika, patrzył, pytał. Wreszcie, od jednej kobiety kazał mi kupić pęk piór białego koguta. Były drogie, ale nie stawiałem oporu. Wróciliśmy do zaułka. Sulejman ułożył pióra, owinął je nitką i przywiązał do górnej framugi drzwi.

Od tej chwili nigdy nic nie zginęło mi w mieszkaniu.

Salim

Nagle zobaczyłem w ciemnościach dwa rozjarzone ślepia. Były daleko i poruszały się gwałtownie, jakby należały do jakiegoś zwierzęcia miotającego się niespokojnie w klatce nocy. Siedziałem na kamieniu, na skraju oazy Ouadane, na Saharze, w Mauretanii, na północny wschód od stolicy tego kraju – Nouakchott. Od tygodnia próbowałem się stąd wydostać – na próżno. Do Ouadane trudno bowiem dojechać, ale jeszcze trudniej – wyjechać. Nie prowadzi tam wytyczona, bita droga, nie ma też stałego transportu. Co kilka dni, albo tygodni, przejeżdża tędy ciężarówka i jeżeli kierowca zabierze nas ze sobą – pojedziemy, jeżeli nie – będziemy tu tkwić nadal, oczekując następnej okazji, która nie wiadomo kiedy znowu się nadarzy.

Maurowie, którzy siedzieli obok mnie, poruszyli się. Zaczynał się chłód nocy, który tu przychodzi nagle i po piekle słonecznego dnia przenika człowieka aż do bólu. Nie ma takiego kożucha czy takiej kołdry, która mogłaby nas przed tym zimnem ochronić. Oni mieli natomiast tylko stare wystrzępione derki, w których tkwili szczelnie zakutam, nieruchomi jak posągi.

W pobliżu wystawała z ziemi czarna rura zakończona okrytym rdzą i solą mechanizmem pompy ssąco-tłoczącej. Była to jedyna w tej okolicy stacja paliwowa i jeżeli jechał tędy samochód, musiał się w tym miejscu zatrzymać. W oazie nie ma żadnej innej atrakcji. Zwykle dni płyną tu jednostajne i niezmienne, podobne do monotonii pustynnego klimatu: zawsze świeci to samo słońce, rozpalone i samotne na wymarłym, bezchmurnym niebie.

Na widok odległych jeszcze świateł Maurowie zaczęli wymieniać między sobą jakieś uwagi. Nie rozumiałem ani słowa z ich języka. Być może mówili do siebie: no, nareszcie! Nareszcie jedzie! Doczekaliśmy się!

Byłaby to zapłata za długie dni oczekiwania, cierpliwego wpatrywania się w zastygły, nieporuszony horyzont, na którym od dawna nie pojawiał się żaden ruchomy kształt, nic żywego, co mogłoby zwrócić uwagę i wyrwać człowieka z drętwoty beznadziejnego oczekiwania. Zresztą przejazd ciężarówki – samochody osobowe są zbyt słabe, aby tędy jeździć – też niczego w życiu tych ludzi nie zmieniał. Wóz stał zwykle chwilę i zaraz odjeżdżał. A jednak nawet ten krótki postój był dla nich niezmiernie potrzebny i ważny: urozmaicał życie, dawał temat do późniejszych rozmów, a przede wszystkim był materialnym dowodem istnienia jakiegoś innego świata i krzepiącym potwierdzeniem, że ów świat, skoro wysyła do nich swojego mechanicznego zwiastuna, musi wiedzieć, że oni tu żyją.