Изменить стиль страницы

Może też prowadzili między sobą rutynowy spór na temat: dojedzie – nie dojedzie? Podróżowanie w tych zakątkach Sahary jest bowiem ryzykowną przygodą, nieustanną loterią, ciągłą niewiadomą. Po tych bezdrożach pełnych wyrw, dziur, zapadlisk, wystających kamieni i skał, piaszczystych wydm i barchanów, usypisk i łach śliskiego żwiru samochód posuwa się w ślimaczym tempie kilku kilometrów na godzinę. W takiej ciężarówce każde koło ma własny napęd i każde, metr po metrze, to obracając się, to zatrzymując w piętrzących się nierównościach i załamaniach, szuka sobie niejako „na własną rękę" jakiegoś zaczepienia. Dopiero suma tych uporczywych wysiłków i zmagań, którym cały czas towarzyszy wycie utrudzonego i zgrzanego silnika, a także karkołomny chybot rozkołysanej platformy, pozwala poruszać się ciężarówce do przodu.

Ale Maurowie wiedzieli także, że czasem ciężarówka utknie beznadziejnie, już będąc o krok od oazy, na samym jej progu. Dzieje się tak, kiedy burza naniesie na szlak góry piasku, które uniemożliwiaj ą dalszą jazdę. Wówczas albo ludziom uda się odkopać drogę, albo kierowca poszuka objazdu, albo po prostu zawróci do bazy. Trzeba będzie czekać, aż nowy sztorm przesunie wydmy dalej i oczyści trasę. Tym razem jednak elektryczne ślepia zbliżały się coraz bardziej. W pewnym momencie ich blask zaczął odsłaniać ukryte w ciemnościach korony palm daktylowych, odrapane ściany lepianek i drzemiące przy drodze kozy i owce, aż wreszcie ciągnący za sobą tumany pyłu ogromny berlier zatrzymał się przed nami w huku i łoskocie żelastwa. Berliery to francuskie ciężarówki przystosowane dojazdy po pustynnych bezdrożach. Mają one duże koła o szerokich oponach, a z maski wystaje do góry zamocowany wysoko filtr powietrza. Wielkie rozmiary i pękaty kształt filtru sprawiają, że z daleka ciężarówki te przypominają wyglądem przód starej, parowej lokomotywy.

Z szoferki zszedł po drabince kierowca – ciemny, bosonogi Maur w długiej do kostek galabii koloru indygo. Był, jak większość jego pobratymców – wysoki i potężnej budowy. Ludzie i zwierzęta o dużej masie ciała lepiej znoszą tropikalne upały, stąd mieszkańcy Sahary są z reguły ludźmi okazałego wyglądu. Działa tu także prawo doboru naturalnego – w skrajnie trudnych warunkach, jakie istnieją na pustyni, wieku dojrzałego dożywają tylko najmocniejsi.

Kierowcę od razu otoczyli Maurowie z oazy. Zaczął się harmider głośnych powitań, pozdrowień, pytań i życzeń. Trwało to i trwało. Wszyscy przekrzykiwali się i wymachiwali rękoma, jakby uczestniczyli w targu na hałaśliwym rynku. W tej rozmowie z kierowcą po jakimś czasie zaczęli pokazywać na mnie. Wyglądałem żałośnie. Byłem brudny, zarośnięty i przede wszystkim wycieńczony koszmarnymi upałami saharyjskiego lata. – To będzie tak – ostrzegał mnie wcześniej doświadczony Francuz -jakby ktoś wbijał w ciebie nóż. W plecy, w głowę. W południe promienie słońca uderzają tam z siłą noża.

Kierowca spojrzał na mnie i najpierw nie powiedział nic, ale potem pokazał ręką samochód i zawołał przyzwalająco: -Jalla! (Jazda! Właź!) Wdrapałem się do szoferki i zatrzasnąłem drzwiczki. Zaraz ruszyliśmy.

W gruncie rzeczy nie wiedziałem, dokąd jedziemy. W świetle reflektorów przesuwał się przed nami piasek, cały czas ten sam, iskrzący się różnymi odcieniami piasek, przetykany ławicami żwiru i odłamkami skał, koła coraz to podskakiwały na granitowych progach albo zapadały się w wyrwach i kamiennych szczelinach. W głębokiej, czarnej nocy widać było tylko dwie plamy światła, które ślizgały się po powierzchni pustyni, dwa jasne, wyraźnie obramowane kręgi. Poza tym nie widać było nic – nic zupełnie.

Po jakimś czasie zacząłem podejrzewać, że jedziemy na oślep, na przełaj, wprost przed siebie, bo nigdzie nie było widać żadnych punktów orientacyjnych, żadnych znaków, palików czy innych śladów drogi. Próbowałem podpytać Maura. Pokazałem noc przed nami i spytałem: – Nouakchott?

Ten spojrzał na mnie i roześmiał się: – Nouakchott!? – powiedział z takim rozmarzeniem, jakby chodziło o ogrody Semiramidy, piękne, ale dla nas, maluczkich, zbyt wysoko rozwieszone. Z tego wywnioskowałem, że nie jedziemy w kierunku, na którym mi zależy, ale nie wiedziałem, jak go zapytać, dokąd właściwie jedziemy. Bardzo chciałem nawiązać z nim kontakt, poznać się bliżej. – Ryszard – powiedziałem pokazując na siebie. Z kolei pokazałem na niego. Zrozumiał. – Salim – odparł i znowu się roześmiał. Zapadło milczenie. Musieliśmy natrafić na jakąś gładką powierzchni pustyni, bo berlier zaczął jechać łagodniej i szybciej (dokładnie, jak szybko, nie wiem, bo wszystkie zegary w wozie były zepsute). Jakiś czas jeszcze jechaliśmy nic do siebie nie mówiąc, aż w końcu zasnąłem.

Obudziła mnie nagła cisza. Zgasł silnik i za chwilę ciężarówka zatrzymała się. Salim zaczął naciskać pedał gazu i coraz to przekręcał kluczyk w stacyjce. Akumulator działał, rozrusznik też, ale silnik milczał. Wstał dzień i było już jasno. Maur szukał w szoferce dźwigni otwarcia maski silnika. Od razu wydało mi się to dziwne i podejrzane: jak to, kierowca nie umie otworzyć maski samochodu? W końcu doszedł, że maskę otwiera się zwalniając uchwyty, które są na zewnątrz. Wdrapał się na błotnik i zaczął przyglądać się silnikowi, ale patrzył na jego poplątaną konstrukcję, tak jakby ją widział pierwszy raz w życiu. Czegoś dotykał, czymś próbował poruszyć, ale to wszystko było bardzo amatorskie. Przekręcał kluczyk w stacyjce, ale silnik milczał jak grób. Odnalazł skrzynię z narzędziami, ale niewiele w niej było rzeczy. Wyciągnął młotek, kilka kluczy i śrubokrętów. Po czym zabrał się do rozbierania silnika.

Wyszedłem z szoferki. Wokół nas, jak okiem sięgnąć, była pustynia. Piasek, rozrzucone na nim ciemne kamienie. W pobliżu tkwiący w ziemi obły, czarny głaz – po południu, kiedy nagrzeje się w słońcu, będzie promieniował z niego żar jak z hutniczego pieca. Krajobraz księżycowy, zamknięty poziomą, idealnie równą linią horyzontu – kończy się ziemia, a potem już tylko niebo i niebo. Żadnych gór. Żadnych wydm piaszczystych. Żadnego listka. I, oczywiście, żadnej wody. Woda! To jest to, co od razu przychodzi w takiej sytuacji na myśl. Ponieważ na pustyni pierwszą rzeczą, którą człowiek widzi, kiedy rano otwiera oczy, jest twarz jego wroga – rozpalona twarz słońca. Ten widok budzi w nim natychmiast odruch samozachowawczy – sięgnąć po wodę. Pić! Pić! Tylko w ten sposób choć trochę poprawi swoje szansę w odwiecznym, pustynnym zmaganiu – w rozpaczliwym pojedynku ze słońcem.

Postanowiłem rozejrzeć się za wodą, bo ze sobą nie miałem nic – ani wody, ani jedzenia. W szoferce niczego nie znalazłem. Ale trochę wody było: do skrzyni ciężarówki, u dołu, pod spodem, po lewej i po prawej stronie przywiązane były sznurkami po dwa bukłaki. Każdy z nich to była skóra zdarta z kozy, dość marnie wyprawiona i potem zeszyta, tak że zachowała kształt zwierzęcia. Jedna z kozich nóżek służyła za dzióbek do picia.

Na chwilę odetchnąłem z ulgą, ale tylko na moment, zaraz zacząłem obliczać. Bez wody można przeżyć na pustyni jedną dobę, z wielkim trudem i to nie zawsze – dwie. Rachunek jest prosty: w tamtych warunkach człowiek może utracić w ciągu dnia około dziesięciu litrów potu i żeby żyć – musi wypić podobną ilość wody. Pozbawiony j ej, zacznie zaraz odczuwać pragnienie. Prawdziwe, przeciągające się pragnienie w gorącym i suchym tropiku jest męczącym, destrukcyjnym uczuciem, trudniejszym do opanowania niż głód. Po kilku godzinach pragnienia człowiek staje się ospały i wiotki, zaczyna słabnąć i tracić orientację. Zamiast mówić – bełkoce, coraz bardziej nieskładnie. Jeszcze tego samego wieczoru, albo następnego dnia, dostanie wysokiej gorączki i szybko umrze.

Pomyślałem, że jeżeli Salim nie podzieli się ze mną -umrę jeszcze dziś. Jeżeli nawet odda mi część wody, wystarczy nam zapasu tylko na jeden dodatkowy dzień – to znaczy umrzemy jutro, najpóźniej – pojutrze.

Próbowałem zahamować gonitwę myśli i postanowiłem przypatrzyć się temu, co robi Maur. Umazany smarami i spocony Salim rozbierał silnik, rozkręcał śruby i zdejmował przewody, a wszystko to bez żadnego ładu i sensu, jak dziecko, które ze złością rozbija zabawkę, kiedy nie chce funkcjonować. Na błotnikach, na zderzaku leżało pełno sprężyn, zaworów, uszczelek i drutów, część z nich spadła już na ziemię. Zostawiłem go i poszedłem na drugi koniec ciężarówki, na tę jej stronę, gdzie był jeszcze cień. Usiadłem na ziemi i oparłem się o koło.