Изменить стиль страницы

I tu właśnie z pomocą międzynarodówce żeglarzy, kupców i rabusiów przychodzą owe rozsiane u wybrzeży kontynentu tuziny wysp. Stają się one dla nich punktami zaczepienia, ostoją, przystanią i faktorią. Są przede wszystkim bezpieczne: leżą dostatecznie daleko, aby Afrykanie nie mogli dosięgnąć ich na swoich chybotliwych, dłubanych w kadłubach drzew – czółnach, natomiast są dość blisko lądu, aby nawiązać i utrzymywać z nimi kontakt.

Rola tych wysp wzrasta szczególnie w epoce handlu niewolnikami – albowiem wiele z nich zamieniono w obozy koncentracyjne, w których więziono niewolników w oczekiwaniu na statki, jakimi byli przewożeni do Ameryki, Europy i Azji.

Handel niewolnikami: trwa czterysta lat, zaczyna się w połowie XV wieku, a kończy? Oficjalnie – w drugiej połowie XIX wieku, ale bywa też, że później, np. w Nigerii Północnej dopiero w 1936 roku. Ten handel zajmuje centralne miejsce w dziejach Afryki. Miliony (różnie liczą: 15-30 milionów ludzi) porwano i wywieziono w strasznych warunkach za Atlantyk. Szacują, że w czasie takiej podróży (trwała ona dwa-trzy miesiące) wymierała z głodu, duchoty i pragnienia blisko połowa niewolników, czasem ginęli na statku wszyscy. Ci, co przeżyli, pracowali później na plantacjach trzciny cukrowej i bawełny w Brazylii, na Karaibach, w Stanach Zjednoczonych, budując bogactwo tamtej półkuli. Handlarze niewolników (głównie Portugalczycy, Holendrzy, Anglicy, Francuzi, Amerykanie, Arabowie i ich afrykańscy wspólnicy) wyludnili kontynent i skazali go na apatyczną wegetację: jeszcze w naszych czasach duże połacie tego lądu były opustoszałe i zamienione w pustynię. Afryka do dziś nie podniosła się z tego nieszczęścia, z tego koszmaru.

Ale handel niewolnikami miał także swoje zgubne skutki psychologiczne. Zatruł wśród mieszkańców Afryki stosunki międzyludzkie, rozkrzewił nienawiść, rozmnożył wojny. Silniejsi starali się obezwładnić słabszych i sprzedać ich na targu, królowie handlowali poddanymi, zwycięzcy -jeńcami, sądy – skazanymi.

A także handel ów zostawił w psychice Afrykanina skazę może najgłębszą i boleśnie trwałą- kompleks niższości: ja, Czarny, to znaczy ten, którego Biały handlarz, okupant, oprawca może porwać z domu lub z pola, zakuć w dyby, zagnać na statek, wystawić na sprzedaż, potem pędzić batogiem do upiornej harówki.

Ideologią handlarzy niewolników był pogląd, że Czarny to nie-człowiek, że ludzkość dzieli się na ludzi i podludzi i że z tymi ostatnimi można zrobić, co się chce, najlepiej – wykorzystać ich pracę, a potem unicestwić. W notatkach i zapiskach tych handlarzy wyłożona jest (co prawda w prymitywnej formie) cała późniejsza ideologia rasizmu i totalitaryzmu, z jej tezą-rdzeniem, że Inny – to wróg, więcej – to nie-człowiek. Cała ta filozofia obsesyjnej pogardy i nienawiści, podłości i zdziczenia, nim zainspirowała budowę Kołymy i Oświęcimia, została wieki wcześniej sformułowana i zapisana przez kapitanów „Marthy" i „Progresso", „Mary Ann" czy „Rainbow" w ich kabinach, kiedy patrząc przez okno na lasy palmowe i rozgrzane plaże, czekali w swoich statkach, uczepionych wysp Sherbro, Kwale czy Zanzibar, na załadunek kolejnej partii czarnych niewolników.

W tym handlu, właściwie planetarnym, bo brały w nim udział Europa, obie Ameryki, wiele krajów Bliskiego Wschodu i Azji – Zanzibar jest smutną, czarną gwiazdą, ponurym adresem, przeklętą wyspą. W jej stronę ciągną latami, ba, wiekami, karawany niewolników świeżo pojmanych we wnętrzu kontynentu, w Kongu i Malawi, w Zambii, Ugandzie i Sudanie. Często powiązani sznurami, żeby nie zbiegli, służą zarazem jako tragarze – niosą do portu, na statki cenny towar – tony kości słoniowej, oleju palmowego, skór dzikich zwierząt, drogich kamieni, hebanu.

Przewiezieni łodziami z lądu na wyspę są wystawiani na targu – na sprzedaż. Targ nazywa się Mkunazini i jest to położony niedaleko mojego hotelu plac, na którym stoi dziś katedra anglikańska. Ceny – różne: od jednego dolara za dziecko, do dwunastu – za młodą, piękną dziewczynę. Dość drogo, skoro w Senegambii Portugalczycy dostawali za jednego konia – dwunastu niewolników.

Najzdrowszych i najsilniejszych pędzą następnie z Mkunazini do portu: to blisko, kilkaset metrów. Stąd, na statkach specjalnie przeznaczonych do przewozu niewolników, popłyną albo do Ameryki, albo na Bliski Wschód. Ciężko chorych, za których nikt nie chciał dać nawet kilku centów, kiedy kończy się ruch na targu – wyrzucają na kamienisty brzeg: tu zjadają ich grasujące stadami dzikie psy. Natomiast ci, którym uda się z czasem wyzdrowieć i nabrać sił, zostaną na Zanzibarze i jako niewolnicy będą pracować u Arabów – właścicieli wielkich plantacji drzew goździkowych i palm kokosowych. Wielu wnuków tych niewolników weźmie udział w rewolucji.

Wczesnym rankiem, kiedy wiatr od morza jest jeszcze rześki i względnie chłodny, ruszyłem do miasta. Tuż za mną poszli dwaj młodzi ludzie z maczetami. Ochrona? Straż? Policja? Nie próbowałem się z nimi porozumieć. Proste i liche maczety, które posiadali, stwarzały im wyraźnie problem. Jak je nieść? Z dumą i groźnie czy raczej nieśmiało i skrycie? Maczeta była dotąd narzędziem wyrobnika, pariasa, oznaką niskiego stanu, a oto od kilku dni stała się symbolem prestiżu i władzy. Kto miał ją przy sobie, musiał należeć do klasy zwycięskiej, pokonani bowiem chodzili z pustymi rękoma, bezbronni.

Z hotelu wchodzi się od razu w wąskie uliczki, typowe dla starych arabskich miast. Trudno mi powiedzieć, dlaczego ci ludzie tak ciasno i tłoczno budowali, tak się cisnęli, że jedni drugim musieli siedzieć na głowie. Żeby nigdzie za daleko nie chodzić? Żeby łatwiej obronić miasto? Nie wiem. Z drugiej strony ta masa spiętrzonego w jednym miejscu kamienia, to nagromadzenie ścian, nawarstwienie krużganków, wnęk, okapów i dachów, pozwalało przetrzymać i zachować, jak w lodowatym skarbcu – cień, odrobinę chłodu i przewiewu w godzinach najstraszniejszego upału w czasie południa.

Z podobną przezornością i wyobraźnią planowano ulice. Są bowiem wytyczone i rozmieszczone w ten sposób, że którąkolwiek się pójdzie i w jakimkolwiek kierunku i tak ostatecznie trafi się na brzeg morza, na szeroki bulwar, gdzie jest przestronniej i przyjemniej niż w zagęszczonym śródmieściu.

Miasto jest teraz puste i martwe. Jakiż kontrast z tym, jak wyglądało wcześniej, jeszcze kilka dni temu! Bo Zanzibar to było miejsce, w którym spotykało się pół świata. Wieki temu, na wyspie zamieszkanej przez tubylcze ludy osiedlili się muzułmańscy uchodźcy z irańskiego Szirazu, którzy z czasem zmieszali się z miejscową ludnością, stali się jej częścią, choć zachowali pewne poczucie odrębności: nie pochodzili z Afryki, lecz z Azji. Potem zaczęli napływać Arabowie z Zatoki Perskiej. Pokonali rządzących wyspą Portugalczyków i zdobyli władzę, którą sprawowali przez dwieście sześćdziesiąt lat. Zajęli dominujące pozycje w najbardziej dochodowych dziedzinach – handlu niewolnikami i kością słoniową. Stali się właścicielami najlepszych ziem i największych plantacji. Posiadali wielką flotę. Poważną pozycję w handlu zdobyli z czasem Hindusi i Pakistańczycy, a także Europejczycy – głównie Anglicy i Niemcy.

Formalnie wyspą rządził sułtan – potomek Arabów z Omanu; faktycznie – była ona brytyjską kolonią (oficjalnie: protektoratem).

Bujne, rodne plantacje Zanzibaru przyciągają ludzi z kontynentu. Znajdują tu pracę przy zbiorach goździków i kokosów. Coraz częściej też pozostają tu, zaczynają się osiedlać. W tym klimacie i w takim ubóstwie przenoszenie się z miejsca na miejsce nie jest trudne: w kilka godzin można postawić szałas i złożyć w nim cały swój dobytek: koszulę, garnek, butelkę na wodę, kawałek mydła i matę. W ten sposób człowiek ma już dach nad głową i przede wszystkim – ma już swoje miejsce na ziemi i teraz zaczyna się rozglądać, co by tu zjeść. Z tym jest gorzej. Praktycznie pracę można dostać tylko na plantacji Araba – wszystko jest w ich rękach. Ten porządek rzeczy przybysz z kontynentu traktuje latami jako normalny, dopóki w okolicy nie pojawi się jakiś lider, jakiś agitator i nie powie mu, że ten Arab -to inny i że pojęcie innego ma swoje złowrogie, szatańskie konsekwencje, bo inny – to obcy, to krwiopijca i wróg. Świat, który ów przybysz postrzegał jako urządzony raz na zawsze przez bogów i przodków, teraz widzi jako krzywdzącą go i poniżającą rzeczywistość, którą- aby żyć dalej – trzeba zmienić.