Изменить стиль страницы

– Czy Karume tam jest? – Subotnik roześmiał się w taki sposób, że wiedziałem jedno: jest tam na pewno.

I tylko to mi było potrzebne.

Wróciłem na lotnisko. Klucząc z Feliksem, tak aby nikt nie zobaczył, dokąd idziemy, dotarliśmy do wieży kontrolnej. Feliks poprosił jednego z dyżurnych, aby połączył nas telefonicznie z wieżą kontrolną lotniska na Zanzibarze. Kiedy po tamtej stronie odezwał się czyjś głos, wziąłem słuchawkę i spytałem, czy mogę rozmawiać z Karume. Nie było go w pobliżu, ale miał tam być lada moment. Odłożyłem słuchawkę i postanowiliśmy czekać. Po kwadransie zadzwonił telefon. Poznałem jego tubalny, zachrypnięty głos. Przez dwadzieścia lat Karume pływał po świecie jako zwykły marynarz i teraz, nawet jeśli mówił coś komuś na ucho, grzmiał tak donośnie, jakby przekrzykiwał ryk sztormującego oceanu.

– Abeid – powiedziałem – mamy tu mały samolot i jest nas trzech: Amerykanin, Francuz i ja. Chcieliśmy do was przylecieć. Czy jest to możliwe? Nie będziemy pisać żadnych świństw, to obiecuję. Przysięgam – żadnych kłamstw.

Czy mógłbyś sprawić, żeby do nas nie strzelali, kiedy będziemy lądować?

Zapadła długa cisza, nim ponownie usłyszałem jego głos. Powiedział, że mamy zgodę i że będą czekać na lotnisku. Pobiegliśmy do samolotu i po chwili byliśmy już w powietrzu, nad morzem. Siedziałem obok pilota, a z tyłu – Feliks i Arnold. W kabinie panowało milczenie. Na pewno byliśmy radzi, że udało się przełamać blokadę i że na wyspie będziemy pierwsi, ale zarazem tak naprawdę nie wiedzieliśmy jednak, co nas czeka.

Z jednej strony doświadczenie uczyło mnie, że takie kryzysowe sytuacje wyglądają z daleka gorzej i groźniej, niż okaże się potem z bliska. Nasza wyobraźnia bowiem łaknie i łapczywie chłonie każdą odrobinę sensacji, najsłabszy sygnał zagrożenia czy najlżejszy zapach prochu, aby natychmiast rozmnożyć te oznaki do monstrualnych, obezwładniających rozmiarów. Z drugiej jednak strony wiedziałem też, że wszelkie wybuchy społeczne, te chwile, kiedy spokojna i ociężała woda zaczyna burzyć się i kipieć, to momenty ogólnego chaosu, bezhołowia, szalonego zamętu. Łatwo wtedy zginąć z powodu bałaganu, przez pomyłkę, bo ktoś czegoś nie dosłyszał lub w porę nie zauważył. W takich dniach przypadek przeżywa wielkie chwile, staje się prawdziwym panem i władcą historii.

Kilkadziesiąt minut lotu i zbliżamy się do lotniska. Zanzibar: biała, kamienna, kunsztownie rzeźbiona brosza starego, arabskiego miasta, a dalej lasy palmy kokosowej, olbrzymie, rozgałęzione drzewa goździkowe i pola kukurydzy, pola kassawy, a to wszystko obramowane świecącym piaskiem plaż z wyżłobieniami seledynowych zatok, w których kołyszą się flotylle łódek rybackich.

Już kiedy jesteśmy blisko ziemi, widzimy uzbrojonych ludzi rozstawionych po obu stronach pasa startowego. Uczucie ulgi, ponieważ nie mierzą do nas, nie strzelają. Jest ich kilkudziesięciu i od razu widać, że są licho, byle jak ubrani, że są półnadzy. Pilot podprowadza maszynę do głównego budynku. Nie ma Karume, ale są jacyś ludzie, którzy przedstawiają się jako jego pomocnicy. Mówią, że zawiozą nas do hotelu i proszą, żeby samolot od razu odleciał.

Dwoma policyjnymi wozami jedziemy do miasta. Droga jest pusta, widać mało ludzi, mijamy jakieś zniszczone domy, jeden rozbity, wybebeszony sklepik. Do miasta wjeżdża się przez okazałą masywną bramę, za którą zaraz zaczynają się wąskie uliczki, tak wąskie, że ledwie mieści się w nich samochód. Jeżeli ktoś idzie naprzeciw, musi wejść do bramy i przeczekać, aż przejedziemy.

Ale w tej chwili miasto jest głuche, drzwi do domów pozamykane albo wyrwane z framug, okiennice zatrzaśnięte. Oberwany szyld z napisem: „Maganlal Yejchand Shah", rozbita wystawa sklepu Noorbhai Aladin and Sons, podobnie otwarty i pusty sklep sąsiedni M.M. Bhagat and Sons, Agents for Favre Leuba-Geneva.

Idzie kilku bosonogich chłopców, jeden z nich ma karabin.

– To nasz problem – mówi jeden z przewodników. Ma na imię Ali. Pracował na plantacji goździków. – Mieliśmy tylko kilkadziesiąt starych karabinów, odebranych policji. Bardzo mało broni automatycznej. Główne uzbrojenie to maczety, noże, łomy, pałki, kije, siekiery, młotki. Zresztą sami zobaczycie.

Dostaliśmy pokoje w opustoszałej dzielnicy arabskiej w Zanzibar Hotel. Dom tak zbudowany, że zawsze dawał chłód i cień. Usiedliśmy w barze, żeby odetchnąć. Jacyś nie znani nam ludzie przychodzili nas zobaczyć i pozdrowić. W pewnej chwili weszła drobna, rześka staruszka. Zaczęła nas rozpytywać: a co my tu, a po co, a skąd. Kiedy doszła do mnie i powiedziałem jej, skąd jestem, kobieta chwyciła mnie za rękę, znieruchomiała i zaczęła płynnie deklamować:

Pogodą rana lśni polana.

Cisza opieszcza smukłość drzew,

Dygotem liści rozszeptana.

Źdźbła trawy kłoni lekki wiew.

Naggar, Arnold, nasza obstawa, wszyscy ci bosonodzy bojownicy, którzy już zdążyli zapełnić hol recepcyjny hotelu, stali zaskoczeni.

Tak cicho jest i słodko wszędy

I tak przedziwny wkoło świat,

Jakbyś przed chwilą przeszła tędy,

Musnąwszy trawy skrajem szat.

– Staff? – zapytałem z wahaniem.

– Oczywiście, że Staff. Leopold Staff! – powiedziała triumfująco. – Nazywam się Helena Trembecka. Z Podola. Mam tu obok hotel. Nazywa się Pigalle. Niech pan przyjdzie. Zastanie pan Karume i tych wszystkich jego ludzi, bo daję im piwo za darmo!

Co stało się na Zanzibarze? Dlaczego jesteśmy tu, w hotelu, pilnowanym przez kilku bosonogich zapaleńców z maczetami? (co prawda ich dowódca ma karabin, ale nie jestem pewien, czy w magazynku jest jakiś nabój).

Otóż, jeśli ktoś spojrzy uważnie na dokładną mapę Afryki, zauważy, że kontynent ten jest otoczony licznymi wyspami. Niektóre są tak małe, że rejestrują je tylko drobiazgowe mapy nawigacyjne, ale inne są już na tyle duże, że można je odnaleźć w zwykłych atlasach. Po zachodniej stronie kontynentu leżą: Dżalita i Kerkena, Lampione i Lampedusa, Wyspy Kanaryjskie i Zielonego Przylądka, Goree i Fernando Po, Książęca i Świętego Tomasza, Tristana da Cunha i Annobón, a po stronie wschodniej – Szaduan i Gifatun, Szuakin i Dahlak, Sokotra, Pemba i Zanzibar, Mafia i Amiranty, Komory, Madagaskar i Maskareny. W rzeczywistości wysp tych jest znacznie, znacznie więcej, można ich naliczyć dziesiątki, jeśli nie setki, bo wiele z nich rozgałęzia się w całe archipelagi, inne są otoczone przedziwnym światem koralowych łach i piaszczystych mielizn, który ukazuje nam całe swoje olśniewające bogactwo barw i kształtów tylko w godzinach odpływów. Tych wysp i przylądków są takie krocie, iż można by wyobrazić sobie, że w wypadku Afryki dzieło stworzenia zostało jakby zaniechane, nie dokończone i to, co jest dziś widocznym i dotykalnym kontynentem, jest tylko wyłonioną z oceanów częścią Afryki geologicznej, której reszta pozostała na dnie, i że te wyspy to są właśnie jej wystające ponad powierzchnię wody szczyty.

Ten fenomen geologiczny miał swoje historyczne następstwa. Bo od dawna Afryka była jednocześnie postrachem i pokusą. Z jednej strony wśród cudzoziemców budziła lęk, istniała nie poznana i niezdobyta. Wiekami skutecznie broniły jej wnętrza – ciężki, tropikalny klimat, nieuleczalne kiedyś, zabójcze choroby (malaria, ospa, śpiączka, trąd itd.), brak dróg i transportu, a także, jakże często, zaciekły opór jej mieszkańców. Ta nieprzystępność Afryki zrodziła mit jej tajemniczości: conradowe jądro ciemności zaczynało się już u słonecznych wybrzeży kontynentu, po zejściu ze statku na ląd.

Ale zarazem Afryka wabiła, przyciągała mirażem sutych zdobyczy, obfitego łupu.

Kto wyprawiał się ku jej brzegom, przystępował do gry najbardziej ryzykownej, ostatecznej, na śmierć i życie: jeszcze w pierwszej połowie XIX wieku ponad połowa Europejczyków, którzy tu docierali, umierała na malarię, ale jednocześnie wielu z tych, co przeżyli, wracało już jako posiadacze nagłych i wielkich fortun – ładunków złota, kości słoniowej i przede wszystkim – czarnych niewolników.