Изменить стиль страницы

Nic tak nie wiąże ludzi w Afryce jak wspólne obśmianie czegoś naprawdę zabawnego, na przykład tego, że Biały podskakuje do góry z powodu takiego głupstwa jak zastrzyk. Toteż później zacząłem dzielić z nimi tę zabawę i choć zwijałem się z bólu, jaki powodowała igła wbita przez Edu ze straszliwym impetem, razem z nimi pękałem ze śmiechu.

W tym zaburzonym, paranoicznym świecie nierówności rasowej, w którym o wszystkim decyduje kolor skóry (a nawet jego odcienie) – moja choroba, mimo że fizycznie znosiłem ją fatalnie, dawała mi nieoczekiwaną korzyść, bo czyniąc mnie tak osłabionym i ułomnym, obniżała mój prestiżowy status Białego jako kogoś ponad, kogoś super i przez to stwarzała Czarnym większe szansę zrównania. Teraz można mnie było traktować za pan brat, bo co prawda nadal byłem Białym, ale jednak już Białym pomniejszonym, wybrakowanym i felernym. W moich stosunkach z Edu i Abdullahim pojawił się ten rodzaj serdeczności, który jest możliwy tylko między równymi. Byłby on nie do pomyślenia, gdyby zetknęli się ze mną jako silnym, zdrowym, władczym Europejczykiem.

Przede wszystkim zaczęli mnie zapraszać do swoich domów. Z wolna stałem się bywalcem afrykańskich dzielnic miasta i poznałem ich życie jak nigdy przedtem. W tradycji afrykańskiej gość cieszy się najwyższymi względami. Powiedzenie „gość w dom, Bóg w dom" ma tu znaczenie właściwie dosłowne. Gospodarze długo przygotowują się na tę okazję. Robią porządki, szykują najlepsze potrawy. Mówię o domu takiego człowieka jak Edu – posługacza w miejskiej przychodni. Kiedy go poznałem, jego status był stosunkowo dobry. Dobry, bo Edu miał stałą pracę, a takich jest niewielu. Większość ludzi w mieście pracuje dorywczo i rzadko albo przez długie okresy nie pracuje wcale. Właściwie największą zagadką miast Afryki jest – z czego te tłumy ludzi żyją. Z czego i jak? Bo nie znaleźli się tu, ponieważ miasto ich potrzebowało, lecz dlatego, że wyrzuciła ich ze wsi bieda. Bieda, głód i beznadzieja tamtej wegetacji. Są to więc szukający ratunku i ocalenia uciekinierzy, przeklęci przez los, uchodźcy. Jeżeli zobaczymy grupę takich ludzi, którzy z okolic dotkniętych suszą i głodem dotarli wreszcie do granic miasta, ujrzymy w ich oczach przerażenie i panikę. Tu, wśród tych slumsów i lepianek, będą szukać swojego eldorado. Co teraz zrobią? Jak postąpią?

Oto Edu i kilku kuzynów z jego klanu. Należą do żyjącego w głębi kraju ludu Sangu. Dawniej pracowali na wsi, ale ich ziemia przestała rodzić, więc kilka lat temu przyszli do Dar es-Salaam. Ich pierwszy krok: odnaleźć ludzi z Sangu. Albo ludzi z innych społeczności, z którymi Sangu łączą więzi przyjaźni. Afrykanin zna dobrze całą tę geografię międzyplemiennych przyjaźni i nienawiści, równie żywotnych jak te istniejące dziś na Bałkanach.

Po nitce do kłębka dotrą wreszcie do domu swojego ziomka. Dzielnica nazywa się Kariakoo, a jej rozkład jest w miarę planowy – prosto wytyczone piaszczyste ulice. Monotonna i schematyczna zabudowa: dominują tu tzw. swahili house – rodzaj sowieckich komunałek – w jednym parterowym budynku jest osiem – dwanaście izb, w każdej mieszka jedna rodzina. Kuchnia jest wspólna, ubikacja i pralnia też wspólne. Ciasnota panuje niewiarygodna, bo rodziny są tu wielodzietne, każdy dom to przedszkole. Cała rodzina śpi razem na glinianej podłodze pokrytej cienkimi matami z rafii.

Przed takim domem Edu i jego pobratymcy stają w pewnej odległości i Edu woła: – Hodi! Ponieważ w takich dzielnicach albo w ogóle nie ma drzwi, albo są zawsze otwarte, a wejść bez pytania nie można, więc już z daleka woła się właśnie: – Hodi! Co jest równoznacznikiem pytania: – Czy mogę wejść? Jeżeli ktoś jest wewnątrz, odpowiada: – Karibu! To znaczy: – Proszę wejść. Witam. I Edu wchodzi.

Teraz zacznie się tasiemcowa litania rytualnych pozdrowień. Jednocześnie jest to pora rekonesansu. Bo obie strony starają się ustalić, jakie to właściwie łączy ich pokrewieństwo. Skupieni i poważni wchodzą teraz w arcygęsty las drzew genealogicznych, z jakich składa się każda wspólnota klanowa i plemienna. Rozeznać się w tym komuś z zewnątrz – nie sposób, ale dla Edu i jego towarzyszy jest to ważny moment spotkania: bo bliski kuzyn – to duża pomoc, daleki – znacznie mniejsza. Ale i w tym drugim wypadku nie odejdą z kwitkiem. Na pewno znajdą tu dach nad głową. Na podłodze zawsze będzie trochę miejsca, bo mimo że jest ciepło, na dworze, na podwórku trudno spać – zamęczają moskity, gryzą pająki, szczypawki i wszelkie tropikalne insekty.

Nazajutrz zacznie się dla Edu jego pierwszy dzień w mieście. I choć jest to dla niego nowe otoczenie, nowy świat, idąc ulicami Kariakoo nie budzi zdziwienia, nie wywołuje sensacji. Inaczej ze mną. Jeżeli czasem wejdę w odległe od centrum, głębokie i rzadziej uczęszczane zaułki tej dzielnicy, małe dzieci będą uciekać ile sił w nogach i chować się po kątach. To dlatego, że jeżeli coś kiedyś napsocą, matki mówią im: – Błądźcie grzeczne, bo inaczej zje was mzungu! (Mzungu – to w języku swahili: Biały, Europejczyk).

Kiedyś w Warszawie opowiadałem dzieciom o Afryce. W czasie tego spotkania wstał mały chłopczyk i spytał: – A czy widział pan wielu ludożerców? – Nie wiedział, że kiedy któryś z Afrykanów wróci z Europy i będzie opowiadał w Kariakoo o Londynie, Paryżu i innych miastach zamieszkanych przez mzungu, afrykański rówieśnik tego chłopczyka z Warszawy też może wstać i zapytać: – A czy widziałeś tam wielu ludożerców?

Zanzibar

Jechałem na zachód – z Nairobi do Kampali. Zaczynał się niedzielny poranek, droga była pusta, prowadziła przez ziemię sfałdowaną, pagórkowatą. Przede mną promienie słońca tworzyły na szosie jeziora świateł, połyskujące, rozwibrowane. Kiedy podjeżdżałem bliżej, światło znikało, przez moment asfalt był szary, potem wpadał w czerń, ale za chwilę zapalało się następne jezioro i za jakiś czas – znowu następne. Podróż zamieniała się w rejs przez krainę rozjarzonych wód, które raptownie zapalały się i gasły jak błyski reflektorów w zwariowanej dyskotece. Po obu stronach szosy pięła się bujna zieleń, eukaliptusowe lasy, rozległe plantacje „Tea and Bond Co.", to tu, to tam mignął stojący wśród cyprysów i cedrów biały dworek angielskiego farmera. Nagle daleko, daleko, na końcu szosy zobaczyłem świetlistą kulę, która zaczęła gwałtownie rosnąć i zbliżać się do mnie. Ledwie zdążyłem zjechać na pobocze, kiedy koło mnie przemknęła kolumna motocykli i samochodów, w środku jechał czarny mercedes, zobaczyłem, że siedzi w nim Jomo Kenyatta. Kenyatta rzadko bywał w swoim biurze premiera w Nairobi, większość natomiast czasu spędzał w Gatundu – prywatnej rezydencji położonej o 160 kilometrów od stolicy. Jego ulubioną rozrywką było tam oglądanie zespołów tanecznych różnych ludów kenijskich, które przyjeżdżały umilać czas swojemu przywódcy. Mimo hałasu, jaki czyniły bębny, piszczałki i okrzyki tancerzy, Kenyatta, siedząc w fotelu, wsparty o laskę – zapadał w drzemkę. Ożywał dopiero wówczas, kiedy po skończonym pokazie tancerze wychodzili na palcach i zapadała cisza.

Ale Kenyatta tu, teraz? W niedzielę rano? Jego wozy pędzące z taką szaloną szybkością? Coś musiało się stać nadzwyczajnego!

Bez namysłu zawróciłem i pognałem śladem kolumny. Po kwadransie byliśmy w mieście. Wozy zajechały pod gmach Urzędu Premiera – nowoczesny dwunastopiętrowiec na City Square w centrum Nairobi; natomiast mnie policja zastawiła drogę – musiałem się zatrzymać. Zostałem sam, na pustej ulicy, nie było nikogo, żeby zasięgnąć języka. W każdym razie nie wyglądało na to, żeby coś działo się w samym Nairobi: miasto było senne, niedzielnie rozlazłe, puste.

Pomyślałem, że byłoby dobrze zajrzeć do Feliksa – on mógł coś wiedzieć. Feliks Naggar był szefem biura Agence France Presse w Afryce Wschodniej. Mieszkał w willi w Ridgeways – ekskluzywnej, supereleganckiej dzielnicy Nairobi. Feliks to była cała instytucja. Wiedział wszystko, sieć jego informatorów rozciągała się od Mozambiku po Sudan, od Kongo do Madagaskaru. Sam rzadko wychodził z domu. Albo nadzorował swoich kucharzy – prowadził najlepszą kuchnię w Afryce – albo siedział w hallu przed kominkiem i czytał kryminały. Cały czas trzymał w ustach cygaro. Nigdy go nie wyjmował, może tylko na moment, żeby przełknąć kęs pieczonego homara albo spróbować łyżeczkę pistacjowego sorbetu. Od czasu do czasu dzwonił telefon. Naggar podnosił słuchawkę, zapisywał coś na skrawku papieru i szedł na koniec domu, gdzie przy dalekopisach siedzieli jego pomocnicy (byli to najbardziej przystojni młodzi Hindusi, jakich mógł znaleźć w Afryce). Dyktował im tekst depeszy płynnie, jednym ciągiem, bez żadnej poprawki. I wracał albo do kuchni – mieszać w garnkach, albo przed kominek – czytać kryminały.