Изменить стиль страницы

Tak było i teraz, kiedy wróciłem z Kampali. Na mój widok część towarzystwa wyniosła się bez namysłu i zwłoki, natomiast druga część – z niechęcią i dąsami. Napiłem się soku, przejrzałem listy i gazety, poszedłem spać. Rano z trudem wstałem z łóżka – nie miałem siły. W dodatku była to już sucha pora, a więc czas straszliwych, zabójczych upałów, które zaczynały się od samego rana. Przełamując słabość, napisałem kilka depesz o sytuacji w Ugandzie w pierwszych tygodniach niepodległości i zawiozłem je na pocztę. Depesze oddawałem na poczcie. Urzędnik, który je odbierał, wpisywał mi do zeszytu datę i godzinę. Następnie były one przesyłane dalekopisem do naszego biura w Londynie, a stamtąd do Warszawy: tak wypadało najtaniej. Zdumiewała mnie wprawa miejscowych teletypistów – przepisywali oni na taśmę teleksową polski tekst, nie robiąc żadnego błędu. Spytałem ich kiedyś, jak to jest możliwe. Ponieważ, odpowiedzieli mi, uczono nas przepisywać nie słowa czy zdania, tylko literę po literze. Stąd wszystko nam jedno, w jakim języku jest napisana depesza, jeśli chodzi o nas przesyłamy nie sens, lecz znaki.

Mimo że minęło już trochę czasu, od kiedy wyjechałem z Kampali, zamiast lepiej, było ze mną coraz gorzej. To resztki malarii, tłumaczyłem sobie, i na dodatek nieznośne temperatury pory suchej. Ale choć wewnątrz siebie zacząłem teraz czuć jakieś nie znane mi dotąd intensywne ciepło, myślałem, że jest to zewnętrzny upał, który we mnie osiada i stąd promieniuje na mój organizm. Cały byłem mokry od potu, ale przecież inni też chodzili mokrzy – pot ratował ludzi przed spaleniem na buzującym stosie lata.

Minął miesiąc tej mizernej i oklapłej egzystencji, kiedy pewnej nocy obudziłem się, bo poczułem, że poduszka jest mokra. Zapaliłem światło i zamarłem: poduszka była we krwi. Pognałem do łazienki i spojrzałem w lusterko: całą twarz miałem wymazaną krwią. W ustach czułem coś lepkiego, co miało słonawy smak. Umyłem się, ale już nie mogłem zasnąć do rana.

Pamiętałem, że na jednym z domów przy głównej ulicy – Independence Avenue – była tabliczka z nazwiskiem lekarza – Johna Lairda. Poszedłem tam. Doktor, wysoki, szczupły Anglik, kręcił się zaaferowany po pokoju zastawionym skrzyniami i paczkami. Za dwa dni już wracał do Europy, ale dał mi nazwisko i adres kolegi, do którego powinienem się zgłosić. Niedaleko, koło dworca kolejowego, jest przychodnia miejska, tam go zastanę. Kolega nazywa się łan Doyle i jest, dodał, Irlandczykiem (jakby w medycynie, w każdym razie w tym kraju, liczyły się nie tyle specjalności, co narodowości).

Przychodnia mieściła się w starym baraku, w którym Niemcy mieli koszary w czasach, kiedy Tanganika była ich kolonią. Przed budynkiem koczował apatyczny tłum Afrykanów przypuszczalnie cierpiących na wszystkie możliwe choroby. Dotarłem do wnętrza i dopytałem się o doktora Doyle'a. Przyjął mnie zmęczony, sterany mężczyzna w średnim wieku, od pierwszej chwili bardzo serdeczny i ciepły. Sama jego obecność, uśmiech, życzliwość podziałały na mnie jak balsam. Powiedział mi, żebym przyjechał po południu do Ocean Road Hospital, bo tylko tam jest rentgen.

Wiedziałem, że jest ze mną źle, ale winiłem za wszystko malarię. Chciałem bardzo, aby doktor potwierdził moją diagnozę. Kiedy wyszliśmy z oddziału, w którym był rentgen – Doyle sam mnie prześwietlał – położył mi rękę na ramieniu i zaczął przechadzać się ze mną po łagodnym, porośniętym wysokimi palmami wzgórzu. Było tu przyjemnie, bo palmy dawały cień, a od oceanu ciągnął lekki wiaterek.

– Tak – powiedział w końcu Doyle i uścisnął mi lekko ramię – to jest definitywnie gruźlica.

I zamilkł.

Nogi ugięły się pode mną i stały się nagle tak ciężkie, że żadnej nie mogłem unieść. Stanęliśmy.

– Weźmiemy cię do szpitala – powiedział.

– Nie mogę iść do szpitala – odparłem. – Nie mam pieniędzy.

(Miesiąc pobytu w szpitalu kosztował więcej niż moja kwartalna pensja).

– Musisz więc wracać do kraju – powiedział.

– Nie mogę wrócić do kraju – odparłem. Czułem, jak trawi mnie gorączka, chciało mi się pić i było mi słabo.

Od razu zdecydowałem się powiedzieć mu wszystko. Człowiek ten od początku budził moje zaufanie i wierzyłem, że mnie zrozumie. Powiedziałem, że ten pobyt w Afryce jest moją życiową szansą. Że coś takiego w moim kraju zdarzyło się po raz pierwszy: nigdy jeszcze nie mieliśmy stałego korespondenta w czarnej Afryce. Że stało się to dzięki wielkim staraniom redakcji, która jest jednak biedna, bo chodzi o kraj, gdzie każdy dolar liczy się na wagę złota, że jeżeli powiadomię Warszawę o mojej chorobie, nie będą w stanie płacić za mnie szpitala, tylko każą mi wracać, i że praktycznie już więcej tu nie przyjadę. I że to, co było marzeniem mojego życia – praca w Afryce – rozwieje się na zawsze.

Doktor słuchał tego wszystkiego w milczeniu. Chodziliśmy dalej między palmami, wśród krzewów i kwiatów, pośród całego piękna tropiku, które jednak było dla mnie w tej chwili pięknem zatrutym klęską i rozpaczą.

Długo trwała cisza, Doyle rozważał coś, nad czymś zastanawiał się, w końcu powiedział:

– Właściwie jest tylko jedno wyjście. Byłeś rano w miejskiej przychodni. W niej leczą się ubodzy Afrykanie, bo ona jest bezpłatna. Warunki są tam niestety ponure. Bywam tam rzadko, bo jestem jedynym ftyzjatrą na cały ten duży kraj, w którym gruźlica jest powszechną chorobą. Twój przypadek jest dosyć typowy: silna malaria tak osłabia organizm, że potem człowiek łatwo zapada na inną chorobę, często właśnie na gruźlicę. Od jutra wpiszę cię na listę pacjentów przychodni. To mi wolno. Przedstawię cię personelowi. Będziesz codziennie przyjeżdżać na zastrzyk. Spróbujemy, zobaczymy.

Personel doktora Doyle'a to było dwóch ludzi, właściwie do wszystkiego: sprzątali, robili zastrzyki, a głównie kierowali ruchem chorych, jednych wpuszczali, innych, nie wiadomo dlaczego, przeganiali już od progu baraku (podejrzenie o korupcję nie wchodziło w grę – tu nikt nie miał pieniędzy).

Starszy i tęgi miał na imię Edu, młodszy, niski i muskularny – Abdullahi. W wielu społecznościach afrykańskich, imię nadaje się dziecku w związku z jakimś wydarzeniem, które miało miejsce w dniu jego narodzin. Edu – to skrót od education, bo w dniu, kiedy Edu przyszedł na świat, w jego wiosce otworzono pierwszą szkołę.

Stąd też tam, gdzie chrześcijaństwo i islam jeszcze nie zadomowiły się na dobre, bogactwo imion nadawanych ludziom było nieskończone. W tym wyrażała się poezja dorosłych, którzy nadawali swoim dzieciom imiona w rodzaju Rześki Poranek (jeżeli urodziło się o świcie) lub Cień Akacjowa (jeżeli przyszło na świat pod drzewem akacji). W społeczeństwach, które nie znały pisma, utrwalano za pomocą imion ważniejsze wydarzenia z dawnej lub aktualnej historii. Jeżeli dziecko urodziło się, kiedy Tanganika uzyskała niepodległość, nazywano je Niepodległość (w języku swahili – Uhuru). Jeśli rodzice byli entuzjastami prezydenta Nyerere, mogli dać dziecku takie właśnie imię – Nyerere.

W ten sposób od wieków powstawała historia nie tyle pisana, co mówiona, o szczególnie silnym, bo bardzo osobistym stopniu identyfikacji: tożsamość z moją społecznością wyrażam przez fakt, że imię, które posiadam, głosi chwałę jakiegoś czynu zapisanego w pamięci ludu, którego jestem cząstką.

Wprowadzenie chrześcijaństwa i islamu zredukowało ten bujny świat poezji i historii do kilkudziesięciu imion z Biblii i Koranu. Odtąd byli już tylko Jamesowie i Patrickowie lub Ahmedowie i Ibrahimowie.

Złoci to byli ludzie – Edu i Abdullahi. Szybko zawarliśmy przyjaźń. Starałem się stworzyć wrażenie, że moje życie jest w ich rękach (w rzeczywistości tak to właściwie było), a oni tym faktem przejmowali się w stopniu najwyższym. Rzucali wszystko, kiedy trzeba mi było pomóc. Przyjeżdżałem do nich codziennie po szesnastej, kiedy kończył się południowy upał, przychodnia była już zamknięta, a obydwaj zamiatali stare, drewniane podłogi, wzniecając nieprawdopodobne tumany kurzu. Wszystko dalej działo się tak, jak polecił doktor Doyle. W szklanej szafce w jego pokoju stała ogromna metalowa puszka (dar Duńskiego Czerwonego Krzyża), w której były szare, duże pastylki o nazwie PAS. Tych brałem dwadzieścia cztery dziennie. W czasie kiedy odliczałem je do torebki, Edu wyjmował z wrzątku masywną, metalową strzykawkę, nakładał igłę i wyciągał z butelki dwa centymetry streptomycyny. Następnie robił szeroki zamach, jakby chciał rzucić oszczepem, i wbijał we mnie igłę. Robiłem – bo to już z czasem stało się rytuałem – podskok i wydawałem przenikliwy syk, na co Edu i przyglądający się wszystkiemu Abdullahi wybuchali homeryckim śmiechem.