Изменить стиль страницы

Stary Anglik szybko zniknął i zostaliśmy sami. Nie było widać żadnych świateł. Panowała głęboka i coraz bardziej przejmująca cisza. Czasem tylko można było usłyszeć plusk uderzającej o molo fali i gdzieś z daleka, z bardzo daleka, dobiegający szum niewidocznego oceanu. Żeby się nie zdradzić, siedzieliśmy w milczeniu, nie odzywając się słowem. John, który miał fosforyzujący zegarek, puszczał go od czasu do czasu w obieg – miniaturowy, świetlny punkcik przechodził z rąk do rąk: 22.30, 23.00, 23.30. Trwaliśmy tak, na dnie ciemności, półsenni, odrętwiali i niespokojni. Aż zegarek Johna pokazał drugą w nocy. Wtedy Mark pociągnął linkę uruchamiającą silnik. Motor, jak znienacka ugodzony zwierz, warknął i zawył. Łódź zakołysała się, uniosła dziób i ruszyła przed siebie.

Port Zanzibar znajduje się na zachodnim brzegu wyspy, tym, który jest najbliżej kontynentu. Logicznie więc, aby dotrzeć do kontynentu, trzeba było kierować się na zachód, a nawet w wypadku Dar es-Salaam na południowy zachód. Ale na razie chcieliśmy jednego – znaleźć się jak najdalej od portu. Mark uruchomił wszystkie moce silnika, łódź lekko drżała, ale sunęła szybko po spokojnej i gładkiej toni. Nadal panowała zupełna ciemność, a od strony wyspy nie słychać było żadnych strzałów. Ucieczka udała się, byliśmy bezpieczni. Ta świadomość wyrwała nas z odrętwienia, poprawiła nastroje. I tak płynęliśmy w tej błogości ponad godzinę, gdy nagle wszystko zaczęło się zmieniać. Gładka dotychczas toń wody poruszyła się niespokojnie i gwałtownie. Podniosły się fale, które teraz uderzyły o burtę, od razu silne i natarczywe. To było tak, jakby ktoś potężną, mocarną pięścią walił ze złością w łódź. Była w tym wielka determinacja, wściekła furia, ślepa zajadłość, a zarazem zimna systematyczność. Jednocześnie zerwał się wicher i lunął deszcz, taki, jaki bywa tylko w tropikach: deszcz – wodospad, deszcz – ściana wody. Ponieważ nadal było ciemno, zupełnie straciliśmy orientację, gdzie jesteśmy, w jakim płyniemy kierunku. Ale nawet i to przestało być wkrótce ważne, ponieważ łodzią miotała coraz większa i wyższa fala, tak już groźna i rozszalała, że nie wiedzieliśmy, co się z nami stanie za minutę, za chwilę. Najpierw łódź niosło z łoskotem w górę, tam nieruchomiała na moment na niewidocznym szczycie fali, a potem gwałtownie leciała w przepaść, w huczącą otchłań, w ryczący mrok.

W pewnej chwili zalany wodą zgasł silnik. Zaczęło się piekło. Łodzią rzucało teraz na wszystkie strony, obracała się bezwładna i bezbronna w koło i tylko czekaliśmy przerażeni, że wywróci ją następna fala. Każdy trzymał się kurczowo burty. Ktoś krzyczał histerycznie, ktoś wołał Boga na pomoc, ktoś leżał na dnie, jęcząc i wymiotując żółcią. Nawałnica skąpała nas wiele razy, kolejne ataki choroby morskiej wyrwały z nas już całe wnętrzności i jeżeli coś jeszcze w nas istniało, to tylko zwierzęcy, lodowaty strach. Nie mieliśmy żadnych kół ani kamizelek ratunkowych, każda nadciągająca fala mogła nieść w sobie naszą śmierć.

Silnik był martwy, nie dawał się uruchomić. Nagle Peter krzyknął przez wichurę: – Olej! Skojarzył sobie, że taki silnik potrzebuje nie tylko benzyny, ale i zmieszanego z nią oleju. Zaczęli przeszukiwać z Markiem schowek. Znaleźli puszkę i dolali oleju do zbiornika. Mark kilka razy pociągnął za linkę i silnik zapalił. Wszyscy krzyknęli z radości, choć sztorm ciągle szalał. Ale przynajmniej błysnęła jakaś iskra nadziei.

Świt był zrazu ponury, chmury wisiały nisko, ale deszcz ustawał i w końcu zrobiło się widno. Zaczęliśmy rozglądać się – gdzie jesteśmy? Wokół woda i woda, ogromna, ciemna, ciągle rozkołysana. Daleko – horyzont, który unosi się i opada, faluje w jakimś miarowym, kosmicznym rytmie. Potem, kiedy słońce było już wysoko, dostrzegliśmy ciemną linię na horyzoncie. Ląd! Popłynęliśmy w tamtym kierunku. Przed nami był płaski brzeg, palmy, grupa ludzi, a w tyle – chatki. Okazało się, że jesteśmy znowu na Zanzibarze, tylko hen powyżej miasta. Nie znając morza, nie wiedzieliśmy, że porwał nas wiejący o tej porze roku monsun, który na szczęście wyrzucił łódź tutaj, bo mógł ponieść nas do Zatoki Perskiej, Pakistanu lub Indii. Ale takiej podróży nie przeżyłby nikt – umarlibyśmy z pragnienia albo pozjadali się nawzajem z głodu.

Wszyscy wyszli z łodzi i padli półżywi na piasek. Nie byłem w stanie uspokoić się i zacząłem rozpytywać zebranych ludzi, jak dostać się do miasta. Jeden z nich miał motocykl i zgodził się mnie zawieźć. Pognaliśmy przez zielone, pachnące tunele, między krzewami bananowców, mangowcami i drzewami goździkowymi. Pęd rozgrzanego powietrza suszył na mnie koszulę i spodnie – były białe i słone od wody morskiej. Po godzinie dotarliśmy na lotnisko, gdzie liczyłem, że spotkam Karume i on pomoże mi dotrzeć do Dar. Nagle zobaczyłem, że na pasie startowym stoi mały samolot i że Arnold ładuje do kabiny swój sprzęt. W cieniu skrzydła stał Feliks. Kiedy podbiegłem do niego, spojrzał na mnie, przywitał się i powiedział:

– Twoje miejsce jest wolne. Czeka na ciebie. Możesz wsiadać.

Anatomia zamachu stanu

Z notatnika, tak jak zapisałem w Lagos w 1966 r.: W sobotę 15 stycznia armia dokonała w Nigerii zamachu stanu. O godzinie 1.00 w nocy we wszystkich jednostkach wojskowych na terenie kraju zarządzono alarm. Wyznaczone oddziały przystąpiły do wykonania swoich zadań. Trudność z przeprowadzeniem skutecznego zamachu stanu polegała na tym, że musiał on być dokonany w pięciu miastach jednocześnie: w Lagos, które jest stolicą federacji, oraz w stolicach czterech regionów Nigerii – w Ibadanie (Nigeria Zachodnia), w Kadunie (Nigeria Północna), w Beninie (Nigeria Środkowo-Zachodnia) i Enugu (Nigeria Wschodnia). W kraju o powierzchni trzykrotnie większej niż Polska, zamieszkanym przez 56 milionów ludzi, zamachu dokonała armia licząca zaledwie osiem tysięcy żołnierzy.

Sobota, godzina 2.00 w nocy

Lagos: patrole wojska (żołnierze w hełmach, w mundurach polowych, z automatami) zajmują lotnisko, radiostację, centralę telefoniczną i pocztę. Na polecenie wojska elektrownia wyłącza światło w dzielnicach afrykańskich. Miasto śpi, ulice są puste. Sobotnia noc jest bardzo ciemna, gorąca i duszna. Przy King George V Street zatrzymuje się kilka jeepów. Jest to mała uliczka na końcu wyspy Lagos (od której nazwę bierze całe miasto). Po jednej stronie znajduje się stadion. Po drugiej – stoją dwie wille. Jedna to rezydencja premiera federacji, sir Abubakara Tafawa Bale-wy. W drugiej mieszka minister finansów, chief Festus Okotie-Eboh. Wojsko otacza obie wille. Grupa oficerów wchodzi do rezydencji premiera, budzi go i wyprowadza ze sobą. Druga grupa aresztuje ministra finansów. Samochody odjeżdżają. W kilka godzin później oficjalny komunikat rządu poda, że premiera i jego ministra „uprowadzono w nieznanym kierunku". Dalsze losy Balewy są dziś nieznane. Mówi się, że przebywa uwięziony w koszarach. Wielu twierdzi, że został zabity. Ludzie utrzymują, że Okotie-Eboh również został zabity. Powtarzają, że nie był zastrzelony, ale „zakatrupiony na śmierć". Wersja ta może nie tyle odpowiada faktom, ile wyraża stosunek opinii do tego człowieka. Był to typ skrajnie antypatyczny, brutalny, żarłoczny. Monstrualnie olbrzymi, ociężały, zapasiony. Dorobił się na korupcji nieopisanej fortuny. Do ludzi odnosił się z najwyższą pogardą. Balewa to jego przeciwieństwo -sympatyczny, skromny, spokojny. Wysoki, szczupły, niemal ascetyczny, muzułmanin.

Wojsko zajmuje port i otacza parlament. Patrole krążą ulicami uśpionego miasta.

Jest 3.00 w nocy

Kaduna: na przedmieściu stolicy Nigerii Północnej stoi otoczona murem piętrowa rezydencja premiera tego regionu Ahmadu Bello. W Nigerii tytularnym szefem państwa jest dr Nnamdi Azikiwe. Szefem rządu – Tafawa Balewa. Ale rzeczywistym władcą kraju jest właśnie Ahmadu Bello. Przez całą sobotę Bello przyjmuje wizyty. Ostatnią, o godzinie 19.00, składa mu grupa Fulani. W sześć godzin później, w zaroślach naprzeciw rezydencji, grupa oficerów ustawia dwa moździerze. Dowódcą tej grupy jest major Chukuma Nzeogwu. O trzeciej z moździerza pada strzał. Pocisk rozrywa się na dachu rezydencji. Wybucha pożar.