Romana to ona, Buba, przyprowadziła na święty piątek, który zresztą tego dnia był obchodzony w sobotę, właściwie przypadkiem. Była na jego wernisażu, na którym wszyscy zachwycali się obrazami i nikt nie zamówił ani jednego. Głupi, myśleli, że to jej facet.

Kiedy stanęła w drzwiach z Romanem, wszystkich zatkało. Buba nie lubiła mężczyzn, czemu dawała wyraz bardzo otwarcie – a potem zatkało Bubę, kiedy sztywny Krzysztof rzucił się na Romana i objął go serdecznie. I Roman rozpromienił się jak dziecko i długo klepał Krzyśka po plecach.

– Buba, kochana – wyrwało się Krzyśkowi – skąd ty wytrzasnęłaś Romka? Tyle lat! Romek, to chyba palec boży!

– Pedały, cholera – powiedziała wtedy Buba i znowu jej to uszło na sucho.

Święty piątek po raz pierwszy wtedy był suto oblany.

Krzysztof po pierwszej półlitrówce z błyszczącymi oczami opowiadał o ich, jak się okazało, przyjaźni, jeszcze z czasów studiów. Ale dlaczego studiów, skoro Krzysiek studiował zarządzanie i marketing, a Roman psychologię? I jeden w Niemczech, a drugi w Warszawie?

Krzysztof nigdy nikomu słowem nie wspomniał o Romanie. Ale trzeba uczciwie przyznać, że w ogóle niewiele o sobie mówił. Taki typ. A kiedy i Róża, i Basia chciały dowiedzieć się czegoś więcej, obaj zamilkli, wzięli następną butelczynę i zamknęli się w kuchni.

Buba kochała ich wszystkich na swój sposób. Sposobem Buby na miłość było wyrażanie swojego zdania w sposób autorytatywny i bezwzględny. Nigdy nie kłamała, nigdy nie próbowała się przypodobać, ale to jej Basia zaufała, kiedy Buba, trzy lata temu, na widok jej wypożyczonej ślubnej sukni jęknęła rozdzierająco:

– Całkowite bezguście, pomieszanie „Jeziora łabędziego” z ”Pajacami”!

Choć w pierwszej chwili Basi łzy zakręciły się w oczach z przykrości, w drugiej zdołała powstrzymać się od łez, a dwa dni później wystąpiła w kremowej prostej sukience, która zdobyła uznanie Buby, Piotra i jego rodziców oraz wszystkich gości weselnych.

Buba uważała, że wszystko jej wolno i, o dziwo, starsi przyjaciele jakoś zaakceptowali jej gruboskórność, jej niezbyt rozważne komentarze, niewyparzony język.

Wszyscy oprócz Krzysztofa. Miał o Bubie swoje zdanie, którym się nie dzielił, ale uważał, że Buba przesadza. I że się wtrąca. I że jest nieuważna. W najlepszym wypadku.

Znosił ją, oczywiście, zasady świętej piątki, rozrośniętej do siódemki, były jasne. Proporcje między światem zewnętrznym i tym, co mogli zobaczyć w dziennikach telewizyjnych, a tęsknotą duszy do szczerości i zrozumienia były zachowane.

Te sześć osób (wliczy jednak Bubę) traktowało go szczerze i przyjaźnie, nie ze względu na stanowisko i samochód, jakim jeździł, tylko na niego samego.

Buba zdecydowanie cieszyła się na dzisiejszy wieczór, mimo że świat wokół niej lekko się kołysał. Dowiedziała się o powrocie Julii i w jej rudej ostatnio głowie powstawał misterny plan połączenia dwóch samotnych i zranionych serc, czyli porzuconego Romcia i zrobionej w konia Julci. Sznurując buty, zastanawiała się, co zrobić i w jaki sposób wpłynąć na rzeczywistość, żeby rzeczywistość tym razem poddała się jak modelina jej planom. Wiadomo było, że spotkają się w święty piątek, ale to nie wystarczało Bubie. Mogli się przegapić, mogli się od razu zaprzyjaźnić, czyli potraktować się niewłaściwie.

Najlepszym rozwiązaniem wydawał się grom z jasnego nieba, nagłe porozumienie dusz i ciał, te cholerne połówki, co są dopasowane od razu, energia uzupełniająca, szum skrzydeł anielskich, spojrzenie, co wszystko wyjaśnia, najlepiej pierwsze itd. Sęk w tym, że Buba wiedziała, że takie rzeczy się nie zdarzają. Losowi trzeba pomóc.

Na razie nie miała pojęcia, co zrobi w tej sprawie, oprócz oczywiście podzielenia się pomysłem z Różą i Basią.

Niech one wszystkie popracują nad Julią, która – jak domyślała się Buba – będzie szczątkiem tej Julii, którą dwa lata temu żegnały na lotnisku w Balicach.

*

– Niestety, ta choroba rozwija się przez wiele lat bezobjawowo. Na nieszczęście jest pani młoda – muszę to powiedzieć: na nieszczęście – ponieważ u młodych ludzi rozwija się szybciej, inna biologia… W Niemczech na przykład ocenia się stopień zaawansowania choroby po ilości guzów poniżej czterech i pół centymetra, u pani guz był prawie dwunastocentymetrowy. No cóż, diagnostyka u nas jest jeszcze w powijakach. Wiem, że pani nie bolało, on rośnie w dużej jamie ciała, nieunerwionej, dolegliwości nie ma, to on sobie spokojnie rósł.

Na początek na ogół wywalamy nerkę, bo to poprawia rokowania, to jest jednak radykalne zmniejszenie guza, bo przecież z niego cały czas migrują komórki przerzutowe. Owszem, można go było embolizować, to znaczy zatkać tętnicę nerkową. Zakłada się sprężynę, która się rozpręża i zamyka światło. Nerka obumiera i sobie siedzi w organizmie, ale w pani przypadku zrobiono nefrektomię, blizna jest ładnie zagojona, nie ma czego żałować, bo jak wspomniałem, to znacznie poprawia rokowania.

Zaproponowałbym pani antracyklinę i zobaczymy. I zobaczymy. I zobaczymy, i zobaczymy… i zoba…czy…my…

Dlaczego mam o tym pamiętać?

Dzisiaj nie chcę o tym pamiętać.

Po co mi się to przypomniało?

Przecież to już było.

*

Pani Maria, matka Julii, siedziała w fotelu naprzeciwko włączonego telewizora, sztywna jakby połknęła kij. Nie uchroniła swojej córki przed niczym, co było jej udziałem, a myślała, że wychowają na silną osobę, na kobietę, która tak łatwo nie da ponieść się uczuciom i która w życiu będzie się kierować bardziej rozumem niż emocjami. Nie udało się. Porażka Julii jest bez wątpienia jej porażką. Oczywiście, świat się nie kończy, ale z przerażeniem myślała o powrocie córki. Posunęła się nawet do tego, że zamówiła panią Helenkę na dwa dni sprzątania, a nie jak zwykle tylko na piątkowe popołudnie. Pani Helenka od lat opiekowała się jej mieszkaniem, ktoś musiał myć okna i ogarniać wieczny kurz.

Pani Helenka, z nadwagą znacznie przewyższającą średnią krajową, była osobą obdarzoną przez los siłą, uczciwością, sumiennością i zwinnością, o którą nikt by jej nie posądzał. Swoje sto dwadzieścia jeden kilo nosiła godnie, nie marnując czasu na zbędne ruchy. Do tych stu dwudziestu jeden kilo Pan Bóg dał jej głos piękny i dziewczęcy. Tym prawie koloraturowym sopranem wspomagała chór przykościelny w niedziele, a w piątki wieczorem, myjąc okna i czyszcząc muszlę klozetową mamie Julii, cieszyła uszy sąsiadów. Uważała, że każda minuta bez śpiewu i tańca jest czasem straconym.

Pracowała tak, jakby tańczyła, lekko przemieszczała swoje wielkie ciało, w rytm okrągłych ruchów ścierką kołysały się jej rozłożyste biodra i piersi, kiedy przygotowywała pokój na powrót panienki Julii.

Matkę Julii trapił jeszcze jeden problem. Sama przed sobą nie śmiała się do tego przyznać, ale była przerażona powrotem Julii. Nie tylko dlatego, że, niestety, miała rację, z tej miłości nie mogło wyniknąć nic dobrego, lecz również dlatego, że nie wyobrażała sobie mieszkania z Julią. Przyzwyczaiła się do samotności, do spokoju, do ciemnego mieszkania i ze strachem myślała o zajętej łazience, o nieszczęśliwej córce, która będzie czekać na nią wieczorami, albo o nieszczęśliwej córce, która wieczorami będzie wychodzić i na którą trzeba będzie czekać, udając, że się od dawna śpi i że się nie ma zamiaru wtrącać w jej życie. Matka Julii nie umiała, niestety, przestać się martwić, choć przeczuwała od początku, że związek Julii z Davidem jest skazany na niepowodzenie. Inna kultura, inny sposób patrzenia na świat, owszem, mogło się udać. Ale okazało się, że to romans z żonatym mężczyzną! Jej córka? Którą zawsze wychowywała w poszanowaniu cudzych mężów, cudzych związków?

Poza tym, kto to widział, żeby rzucać się w romans z takim impetem? To musiało się źle skończyć. To się zawsze źle kończy. Stan zakochania trwa chwilę, siedem, osiem miesięcy, potem przechodzi, w najlepszym wypadku zamienia się w przyjaźń, a później w zobojętnienie. I zawsze, ale to zawsze, niedobrze jest, jeśli kobieta kocha bardziej. Ona, matka, wie to z własnego doświadczenia i przed tym starała się Julię ochronić. Nie udało się, nic jej się w życiu nie udało. A teraz boli bardziej niż wtedy, kiedy odchodził ojciec Julii, po szesnastu latach małżeństwa, po osiemnastu latach znajomości, mężczyzna jej życia, dla którego zrobiłaby wszystko. W końcu doszła do siebie, wiedziała, że już najgorsze za nią, że nic bardziej bolesnego jej nie spotka. A tu wczorajszy telefon Julii!