No new message – zawiadomił go aparat Panasonic i Piotra to wcale nie zdziwiło. Podniósł się i przeszedł do dużego pokoju, zwanego przez Basie w przypływie energii salonem, i zobaczył, że na balkonie znowu uwijają się gołębie. Otworzył drzwi i klasnął w dłonie, jeden gołąb odfrunął, a drugi spojrzał na niego z pretensją i nie ruszył się ani o krok.

Basia brzydziła się wszystkiego, co lata, od komarów, os, pszczół, nawet motyli, przez mniejsze i większe ptaki aż do samolotów. Wyjątkowo brzydziła się gołębi, które z upodobaniem upatrywały sobie ich balkon na miejsce schadzek. A ten gołąb trzymał w dziobie jakiś zeschły patyk i patrzył na Piotra wyczekująco. Odejdzie ten człowiek czy nie odejdzie? Piotr nie odszedł, wprost przeciwnie, ruszył ku niemu, gołąb podniósł się i przeskoczył na sąsiedni balkon. Piotr westchnął, wiedział, jak to się skończy. Niepostrzeżenie dla nich balkon znowu stanie się gołębim gniazdem, a jeśli tylko Basia zobaczy jaja, wpadnie w rozpacz, bo gołębie roznoszą: różne świństwa, zarazki, choroby, a nawet pluskwy pod skrzydłami, ale przecież nie wolno niszczyć życia.

Bo Basia jest bardzo wrażliwa na cudzą krzywdę.

Na myśl o dylemacie związanym z jajami Piotr poczuł, jak mu się zimno robi pod szarym swetrem, i nie tylko pod swetrem.

Nie chciał jaj na balkonie, nie chciał niszczyć życia i nie chciał widzieć łez w oczach Basi, bo – niezależnie od tego, co zrobi – albo będzie płakała, że on nie ma serca dla niej, i te pluskwy, robale, zarazki przejdą i zarażą ją, albo będzie płakała, bo on nie wykaże ani krzty czułości dla gołębi.

Zamknął drzwi balkonowe, włączył komputer i zaczął przegrywać zdjęcia. Właściwie miał za sobą dość udany dzień. Rzeźbiarka, której robił zdjęcia do CHOMĄTA, okazała się miłą dziewczyną, podrzucił ją nawet na Mateczny, kiedy skończyli sesję.

Zdjęcia wydały mu się dość dobre, choć światło w jej pracowni pozostawiało wiele do życzenia. Zdążył w drodze powrotnej zahaczyć o duży sklep z glazurą i zamówić taką, jaką chciała Basia do łazienki – brązową z elementami złota, trochę przybrudzoną lekką kawą z mlekiem. On co prawda, marzył o żółtych, słonecznych, radosnych, ciepłych. Ale kolor żółty był dla niego kolorem straconym z powodu słów pewnej wróżki, do której udała się Basia tuż przed ślubem, tylko dla zabawy.

Otóż wróżka ta za jedyne osiemdziesiąt złotych powiedziała Basi mnóstwo rzeczy, o których Basia natychmiast zapomniała, i jedną, która wbiła się w jej pamięć trwale i na zawsze.

Proszę się strzec żółtego koloru.

*

– Zenek, Zenek, co ty robisz, co ty wziąłeś? – Buba trzymała za rękę wysokiego narkomana, który tym razem zdecydowanie przesadził.

Zenek kołysał się w prawo i w lewo, zastanawiając się, dlaczego Buba tak wolno mówi i zabawnie się marszczy.

Przecież wszystko jest takie piękne i takie kolorowe.

Spać mu się chce, a ona go trąca.

Po co go trąca, skoro tu tak cieplutko, tak milutko, położy się tylko i prześpi? Po co go szarpie, głupia jakaś, niech też się położy, popatrzą w niebo, niebo jest czyste, anioły schodzą prosto na bruk, tęczowe skrzydła mają, po co ona go szarpie?

– Zenek, wstań, odprowadzę cię, nie możesz tu zostać.

A on może, on tak, ona niech idzie, on ma puchowe łoże, serafiny spływają prosto do niego, jak otworzy szeroko usta, wejdą w jego środek i on sam popłynie, lekki jak piórko, tylko się prześpi trochę, ma tu poduchy puchowe, a ona nie pozwala mu się położyć, bez sensu, całkiem bez sensu.

Buba była zupełnie bezradna. Było jej zimno, chciała już do domu, ale Zenek kiwał się coraz bliżej płyt chodnika i nie wiedziała, co zrobić. Jednak pamiętała, że w środę, kiedy jej było tak strasznie niedobrze, trzymał jej głowę nad koszem i nie pozwolił, żeby upadła, kiedy wymiotowała na ulicy. Co prawda wtedy nie był na prochach.

A co ją obchodzą ludzie, gapią się, jakby nie byli ludźmi, wstrętnie patrzą, obrzydliwie, tak żeby tylko nie zahaczyć wzrokiem, żeby nie pomóc. Przecież Zenek jest chory, nie wie, co robi, a jak go tutaj zostawić, to przemarznie, początek marca był zimny, niechby ktoś jej pomógł.

– Zenek, ty potrzebujesz lekarza – przekonywała Buba, a wtedy Zenek spojrzał na nią i wstał. Chwiejnie, ale wstał.

Skoro chce, żeby poszedł, to pójdzie, zostawi puchowe poduszki, życie jest takie piękne.

– Zostaw mnie – powiedział i pomachał Matce Boskiej.

Oto stała przed nim wysoka, jaśniejąca, dawała mu znaki, czy Buba tego nie widzi? Odsunie ją delikatnie i pójdzie w stronę jasności.

Odtrącił Bubę, aż przysiadła. Zbliżył się do mimki ubranej na biało, która groźnie tupnęła na niego nogą.

Ktoś się roześmiał, a Zenek odpłynął za kościół, przecież dała mu znak, gdzie iść.

*

Basia siedziała w kawiarni i przyglądała się ludziom.

Owszem, skończyła na dzisiaj i należała jej się nagroda.

Jeden mały dżin z tonikiem i już wraca do domu.

Będą ślicznie mieszkali – za chwilę. Ale na żółtą glazurę nigdy się nie zgodzi. Pamiętała, jaka była zła na siebie za te osiemdziesiąt straconych złotych, kiedy wyszła z mieszkania wróżki na piątym piętrze i zbiegła schodami na dół, nie czekając na windę. Wybiegła na ulicę i skierowała się do swojego niebieskiego małego fiata, który stał nieprawidłowo zaparkowany na sąsiedniej ulicy. Nie ma teraz tego samochodu, niestety. Samochód daje wolność, a ona już nie miała własnego samochodu, tylko wspólny z Piotrkiem. Też stary. A Piotrek lubił prowadzić. I jemu jest bardziej potrzebny. I dlatego ona musi poruszać się środkami komunikacji. Kto je lubi?

I pamięta ten sklep z artykułami myśliwskimi, tuż obok bramy wróżki, i pamięta, że weszła, choć w życiu nie miała zamiaru nie tylko sama polować, ale nawet wychodzić za człowieka, który poluje. Po prostu zajrzała tam w nadziei, że znajdzie jakieś wyjątkowo ciepłe ubranie dla Piotra. Bo Piotrek wtedy jeździł z myśliwymi i fotografował zwierzęta, które jeszcze żyły. Niektóre potem nie żyły, i to było przykre.

Stosownych ubrań nie było, zresztą wypchana głowa dzika skutecznie odstręczyła Basie od rozglądania się po sklepie, ale spędzone tam trzy minuty okazały się najważniejsze w życiu Basi. W tym czasie, kiedy patrząc w porcelanowe oczy dzika, rzucała w duszy przekleństwa na całą ludzkość, która niszczy nie tylko dziki, o nie, ale co minutę wypala w amazońskiej puszczy powierzchnię równą jednemu stadionowi piłkarskiemu, bezpowrotnie niszcząc niepoznane jeszcze gatunki zwierząt i roślin – więc właśnie w tym czasie, kiedy Basia zajmowała się płucami ziemi, patrząc na martwe zwierzę, w jej niebieskiego małego fiata, zaparkowanego nieprawidłowo, wjechała furgonetka z napisem Telekomunikacja Polska z nami bliżej, po raz pierwszy zresztą nie zadając kłamu napisowi reklamowemu – już nie można było bliżej.

Huk giętej blachy rozległ się donośnym echem, a Basia nawet na wspomnienie tego drżała. Dobrze, że dżin z tonikiem nie jest żółty. W ogóle chyba nie ma żółtych drinków. Oprócz ajerkoniaku, ale za to ajerkoniak jest dobry.

No i kiedy przybiegła do samochodu, który nadawał się wyłącznie do kasacji, nogi ugięły się pod nią z przerażenia. Furgonetka z napisem Telekomunikacja Polska z nami bliżej była jaskrawożółta.

Wtedy przed oczyma Basi przewinęły się obrazy: oto ona już w swoim małym fiacie, jeszcze nie odpaliła samochodu, kiedy żółty furgon wjeżdża na nią od strony kierowcy i pomięta blacha wbija się w jej serce, krew tryska na przednią szybę, a ona, Basia, opada na kierownicę, rozdarta na pół, albo właśnie podchodzi do samochodu, kiedy nagle żółta furgonetka przyciska ją do drzwi i gniecie jej wątłe ciało, prasując biodra i piersi na miazgę, albo właśnie usiadła za kierownicą i już-już prawie odjeżdża, kiedy żółty furgon trafia w bok jej samochodu, a ona, pchnięta siłą rozpędu, wylatuje przez szybę na bruk ze zmasakrowaną twarzą.