– Jeśli już posuwasz się do tego, że przegrywasz zdjęcia, upewnij się, czy chodzi ci o Piotra, czy o wasze małżeństwo, w ogóle się zastanów, o co ci chodzi.

Rzeczywistość czasami jest inna, niż nam się wydaje ciągnie niezrażona Buba. – Możesz być ślepa. Łyżka jest zawsze łyżką, tylko trzeba stanąć z boku, a nie trzymać ją przed oczyma. Tylko to ci chcę powiedzieć.

Basia podnosi oczy, zlepione od łez rzęsy, patrzy z nadzieją na Bubę.

– Myślisz, że nie chodzi o Piotra?

– Różnica między nami polega na tym, że ja nie wiem, o co chodzi, a ty z góry jesteś pewna. Być może obie się mylimy. Ale nie rób głupstw, nie rób niczego pod wpływem impulsu.

Julii udało się wreszcie nie zapomnieć o włączeniu czajnika. Tym razem niesie wrzątek i cztery kubki.

– Buba ma rację – mówi. – Buba ma tym razem rację.

Basia przeciera oczy dłonią, jak dziecko, i grzbietem dłoni również wyciera nos.

– Nic nie zrobię, dopóki się nie upewnię, obiecuję, dzięki, Buba – zdobywa się na wyznanie. – Napijemy się herbaty i zaraz bierzemy się do roboty, Julka. Przepraszam, ale musiałam wam to pokazać.

– Ja prosiłam o kawę – mówi Buba i siada przy stole.

*

Przecież ja wiem, że ta miłość jest na całe życie i że warto czekać na Sebastiana, który wraca do innej kobiety, kobiety, której pewnie obiecał, że będzie z nią w zdrowiu i chorobie, kiedyś przed ołtarzem, i który teraz jedynie dotrzymuje słowa, bo przecież kocha tylko mnie, to ja jestem dla niego wszystkim, powiedział mi to przecież i czuję wciąż, że tak jest, i nie mogę o niego nie walczyć. Więc walczę cierpliwie, dzień po dniu, cierpliwością i brakiem przymusu, jestem, kiedy mnie potrzebuje, i nie buntuję się, kiedy tam wraca do niekochanego domu.

Basia się temu dziwi, ta Basia, która nie wie, gdzie jest jej mąż, którego przecież kochała parę lat, któremu dawała się obejmować, kochać, całować, któremu nie urodziła dzieci, o którym nie pamięta dzisiaj, tak jakby to była niechciana rzecz, wazon od starej ciotki, którego nie można wyrzucić i który przydaje się raz do roku w imieniny, jak goście przynoszą dużo kwiatów. Wtedy zdejmuje się ten wazon z pawlacza, o, mamy jeszcze ten, gdzieś tam stoi. Więc Basia swojego męża właśnie tak traktuje, jakby był na pawlaczu, do zdjęcia w każdej chwili, ale lepiej, żeby się nie rzucał w oczy? Czy trzeba dopiero takich zdarzeń, takiej niepewności, żeby przypomniała sobie, że go kocha? Ona nie stwarza mu świata, a ja Sebastianowi stwarzam świat, w którym jest kochany, więc niech ona mnie nie ocenia, ani mnie, ani tym bardziej jego, bo Sebastian być może jest takim wazonem swojej żony, która go obiecała kochać i nie dotrzymała słowa.

Ty jesteś naiwna, każdy tak mówi, usłyszałabym, więc wam niczego nie powiem, bo nie każdy i nie o każdej tak mówi. Przecież nie złapię Sebastiana na dziecko, nie postawię go przed wyborem, ja czy ona, tylko dlatego, że będę w ciąży, nie zrobię mu tego nigdy, za żadną cenę.

Sebastian będzie ojcem moich dzieci, ale jeszcze nie teraz, nie z przypadku, nie z chęci wywarcia presji, tylko z miłości…

– Taki układ, muszę tam wracać. – Raz jeden jedyny zapytała, czy może by chciał się do niej przeprowadzić, skoro są razem.

– Jest… kobieta, której na razie nie mogę tego zrobić…

Nigdy więcej o nią już nie zapytała, nigdy nie zapyta, zrobi porządek w szafkach kuchennych na dole, wymieni papier, którym wykłada półki, szafki w środku też się brudzą, posprząta i przetrze, umyje, odświeży, będą jak nowe, a on przyjdzie w środę, i będzie tak, jakby się nic nie stało, żadnych zmian.

Żadne z nich o nic nie pyta, taki układ, wiedzą to oboje, a przecież ona się nie przyzna, że czuje się jakoś na zakładkę, nie zwierzy się, bo po co się narażać na…

Wytrzyma tyle czasu, ile mu potrzeba, żeby się zdecydować, żeby wybrać, ale nie będzie go zmuszała, stawiała pod ścianą, albo ja, albo ona, niech wie, że dobrze jest jak jest, nigdy…

Dobrze, że im nie powiedziałam, bardzo dobrze, one mają swoje problemy, będziemy znowu udawać, że się przyjaźnimy, że wiemy o sobie wszystko, że jesteśmy inni niż reszta świata, specjalni, wybrani, w tym nieprzyjaznym świecie, i ja też będę udawać, tylko mam tak bardzo mało czasu…

*

Krzysztof przygotowuje się na przyjście przyjaciół. Tym razem zrobi zapiekankę, którą tak bardzo wszyscy zachwycali się u Róży, niech mają. Róża podała mu przepis, wydaje się to dość proste, musi tylko obrać ziemniaki, pokroić boczek, wszystko to wsadzić do piekarnika.

– Posyp byle jakimi ziołami i serem żółtym, ale na końcu.

No właśnie, na końcu.

Bo przedtem trzeba jednak obrać te znienawidzone ziemniaki, on nie będzie tego jadł, ale im zrobi przyjemność. Może się poświęcić. Krzysztof z obrzydzeniem bierze do ręki pierwszy ziemniak. Nie je ziemniaków od dzieciństwa. Bierze pierwszy i zaczyna niezgrabnie obierać.

Ziemniaki są groźne.

Dlaczego ma sobie przypominać nagle przeszłość? Z powodu… jakiego powodu? Róża zwróciła uwagę, że nie je, chociaż się tym nie afiszował. Ugotowała mu makaron. Pomyślała o nim. Zrobiła coś specjalnie dla niego. Więc on im tę zapiekankę też zrobi.

W długich palcach Krzysztofa ziemniak staje się nagi dość szybko. Pierwszy drugi, trzeci.

Skończył właśnie siedem lat i Andzia, gosposia ojca, ostrym tonem namawiała go do zjedzenia wszystkiego.

– Masz zjeść wszystko! – powiedziała ostro, tonem nieznoszącym sprzeciwu.

Chciał zjeść wszystko, ale ziemniaczane puree rosło mu w buzi, a ta część, która już pokonała przełyk, powoli podchodziła do góry, i wiedział, że za chwilę się spotka z tym, co niechętnie i wbrew ruchowi robaczkowemu przemieszczało się w dół. Zacisnął usta, a lepka papka zaczynała mu spływać od kącika ust na brodę, otarł wierzchem dłoni twarz i ślad ziemniaków, który został na ręce, strasznie zdenerwował Andzię. Podniosła się, stanęła nad nim, jej duże piersi zafalowały, przedziałek między nimi przypominał przedziałek między obfitymi pośladkami. Zacisnął mocno oczy, bo od tego widoku i ziemniaków w środku zrobiło mu się niedobrze.

– Zjesz to do końca – powiedziała Andzia i wzięła go pod brodę.

Nacisnęła swoimi miękkimi rękami miejsce po obu stronach twarzy. Nie mógł oddychać, łzy leciały z boku, w stronę uszu, ale najgorsze było to, że jakimś sposobem kulka zielonego groszku oderwała się od ziemniaków i znalazła przejście do nosa. Wiedział, że umrze, wyrwał głowę i uratował sobie życie, wypluwając ziemniaki częściowo na talerz, a częściowo prosto w twarz Andzi.

Zielony groszek, przypadkowo zaplątany w puree ziemniaczane, utkwił w nosie i gwałtownie musiał się go pozbyć.

Zielona kulka wypadła nosem, mógł wreszcie wziąć pierwszy swobodny łyk powietrza, niezatruty puree.

– Ty wstrętny gówniarzu!

Ożywcze powietrze łagodziło wystraszone płuca, pierwszy haust był ciężki jak woda, drugi przyjemnie rozlewał się po całym ciele, które powoli wychodziło z drżenia. Oddychał i oddychał, kiedy Andzia z miną pełną obrzydzenia, jakby opluł ją jadowitymi pająkami, ścierała ze swoich policzków ziemniaczane puree.

Krzysztof syknął, czerwona plamka krwi zabarwiła ziemniak. Był nieostrożny, nie pamiętał o tym przez lata, co się nagle stało? Nie jadł ziemniaków, nigdy, pod żadną postacią. Teraz garnek pełen nagusieńkich ziemniaków patrzył mu prosto w oczy. A on nie chciał pamiętać.

*

– Pachnie cudnie. – Basia weszła do kuchni i uchyliła piekarnik. Za nią szła Buba, nie zdjęła martensów, choć prosił, żeby zdjęli buty.

– Krzysiu, w żadnym kulturalnym domu o to nie proszą.

No, ale jaki właściciel, taki savoir-vivre – powiedziała Buba i zostawiła mokre ślady na jego białych kafelkach w przedpokoju.