Owszem, od początku wiedział, że jest ostatnim spadkobiercą i Weronika na majątku brata ma właściwie dożywocie. Tyle tego majątku co kot napłakał, on zaś nie tonie w nędzy i nie musiał czatować na spadek, pomijając już to, że zabójca po ofierze nie dziedziczy, trzeba zatem upaść na głowę, żeby mordować spadkodawcę…
W tym miejscu nagle mnie podrzuciło. Zaraz, ale przecież spadkodawcą był Henryk, nie Weronika, a Henryka Patryk z całą pewnością nie kropnął! Wobec tego dziedziczy po nim, choćby zabił Weronikę dwadzieścia razy! Dziedziczy, a więc, nawet skazany na dożywocie, może mi sprzedać bułgarski bloczek numer 105…! Natychmiast adwokata…!!!
Słów brak na opisanie wzroku, jakim popatrzyli na mnie obydwoje, i Grażynka, i Janusz. Opamiętałam się. Cholera. Grażynka powinna uzupełnić swój list…
– W zasadzie masz rację, ale może najpierw doczytaj te zeznania do końca – zaproponował Janusz bardzo łagodnie i uprzejmie.
Przyjęłam propozycję czym prędzej.
Owszem, w Bolesławcu bywał częściej z różnych przyczyn, ale nie składał wizyt Fiałkowskim za każdym pobytem, ani on nie miał na to chęci, ani oni. Ostatnią wizytę może opisać z detalami, proszę bardzo, po to się właśnie zgłosił.
Nie, nie zamierza niczego sugerować ani na nikogo rzucać podejrzeń. Zamierza podać suche fakty, pomijając doznania i poglądy własne, bez żadnych wniosków, od wyciągania wniosków są władze śledcze. Na wszelkie dodatkowe pytania chętnie odpowie.
Owego krytycznego dnia, jedenastego maja, przyjechał do Bolesławca wczesnym popołudniem i od razu umówił się z panią Birczycką. Przez telefon się umówił, dzwonił do niej na komórkę, w tym celu w ogóle przyjechał, żeby się z nią zobaczyć. Wiedział, że pani Birczycka siedzi u Weroniki, znał sprawę znaczków, był tam zresztą, pod domem Fiałkowskich, i widział przez okno panią Birczycką w gabinecie Henryka. Nie wchodził do środka, wcale się nie pokazał Weronice, nie było potrzeby, czekał na wyjście pani Birczyckiej, bo nakłonił ją do wspólnego spożycia posiłku. Pani Birczycka wyszła, razem zjedli szybki obiad, pani Birczycka, jak się okazało, miała malutki kłopot…
Ma mówić o sobie, a nie o pani Birczyckiej? Przecież mówi, bo kłopot pani Birczyckiej stał się natychmiast jego kłopotem i prawdopodobnie miał wpływ na następne wydarzenia. Pani Birczyckiej skończył się właśnie film w aparacie fotograficznym, zdjęcia z tego filmu chciała zawieźć do Drezna, odbitki oczywiście, zależało jej, wyjął zatem zużyty film i obiecał przed wieczorem załatwić sprawę. Należało jeszcze włożyć do aparatu nową rolkę, ale pani Birczycka zapasu nie miała, więc musiał kupić. I tu zaczęły się schody.
Wyłączyłam magnetofon, oderwałam się od lektury, bo słuchałam i czytałam równocześnie, i z ciężkim zgorszeniem popatrzyłam na Grażynkę.
– No wiesz…! I ani jednego słowa o tym nie powiedziałaś!
– A czy to ważne? – zdenerwowała się Grażynka. – Dyrdymały bez znaczenia! Aparat, nie aparat, co za różnica…
– Ale chciałaś mieć odbitki? Zależało ci?
– No pewnie, że mi zależało, specjalnie dla Lidii te zdjęcia były robione, chciałam jej zawieźć!
– I ani słowa…!
– To tak właśnie wygląda, jak człowiek prosi świadka, żeby nie oceniał wagi szczegółów, tylko podawał wszystkie – wytknął z wyrzutem Janusz. – Każdy dyrdymał może okazać się istotny. Cholerny świat!
– Ciekawe, co jeszcze ukryłaś…
– O Boże! – jęknęła Grażynka i rzuciła się na dalszy ciąg zeznań.
Podejrzany znał Bolesławiec, ale nie był zaprzyjaźniony z całym miastem. Nie spodziewał się trudności fotograficznych i, być może, zlekceważył trochę sprawę. W jednym punkcie usługowym nieszczęśliwym przypadkiem filmu do aparatu pani Birczyckiej nie mieli, drugi fotograf był zamknięty na skutek jakiejś awarii, bardzo przepraszali. Podejrzany znalazł trzeciego, kiedy zaczęło mu się już robić ciasno w czasie, i musiał zużyć dużo wysiłku, żeby wykonali te zdjęcia na poczekaniu. Umówiony był z panią Birczycką na wpół do ósmej, poczekanie trochę za długo potrwało i na spotkanie się spóźnił.
Wiedział, gdzie pani Birczycka mieszka, znał adres jej kuzynki, postanowił tam pojechać, ale po drodze zajrzał jeszcze do Fiałkowskich. Która to była godzina? Dochodziła ósma. Przelotnie zastanowił go widok Antoniego Gabrysia pod domem wujostwa, do kuzynki pani Birczyckiej jednakże pojechał i tam się zawahał…
Oczywiście, że znał Antoniego Gabrysia, może nie osobiście, ale z widzenia i ze słyszenia. Mieszkał przecież w Bolesławcu w dzieciństwie, niezbyt długo, mniej niż rok, ale, jak normalne dziecko, znajomości ponawiązywał, przed ośmioma laty bywał tam częściej i zostawał dłużej…
Dlaczego, dlaczego! Miał tam dziewczynę, która już dawno nie żyje, przykre sprawy, nie będzie się nad nimi rozwodził, bo dla niektórych przyzwoitych osób są nieprzyjemne i nie zamierza ich rozgłaszać. Proszę bardzo, może podać nazwisko matki tej nieżyjącej dziewczyny i ona sama, jeśli zechce, niech wyjawi szczegóły, ze śmiercią Weroniki nie ma to nic wspólnego, ale każdy rozumie, że policja musi sprawdzić. Niech sprawdza u źródła, bez niego.
Owszem, bardzo chętnie wróci do tematu i chronologii, to nie on uczynił dygresję. Stanął na tym, że zawahał się przed wizytą u kuzynki pani Birczyckiej. Dlaczego się zawahał? Miał relacjonować fakty, a nie doznania i uczucia, faktem jest, że się zawahał, a przyczyny należą do sfery uczuć, jego uczucia do pani Birczyckiej nikogo nie muszą obchodzić. Być może, nie chciał być natrętny, a być może, głupio się czuł przez to spóźnienie i nie miał ochoty tłumaczyć się przy ludziach.
Jak długo tak się wahał? Na zegarek nie patrzył, ale co najmniej pół godziny. Potem przypomniał mu się nagle ten Antoni Gabryś pod domem Fiałkowskich i zaciekawiło go, czy jeszcze tam się pęta. Może i tknął go jakiś niepokój, ale nie będzie się teraz wdawał w metafizykę, dość, że dał spokój wahaniom, zrezygnował z wizyty u obcych ludzi i wrócił pod dom ciotki.
Gabryś tam był, owszem, mignął mu raz i drugi, wyglądało to tak, jakby oblatywał dom dookoła. Zainteresowały go te osobliwe poczynania. Nie parkował przed samym wejściem, skąd, nadal nie chciał pokazywać się Weronice, zatrzymał samochód w pewnym oddaleniu i podszedł piechotą. Poczekał trochę, za przykładem Gabrysia obszedł dom dookoła trzy razy i za trzecim razem ujrzał, jak od tyłu jakiś gość wychodzi i coś niesie. Śpieszył się ten gość. Po chwili wrócił i wszedł do domu. Ciotki podejrzany nie widział i nie słyszał, to noszenie wydało mu się dziwne, znał przecież Weronikę, nie pasowało do niej. Wszedł zatem również, a działo się to wszystko od tyłu, nietypowo, Weronika wszystkich zawsze wpuszczała od frontu, tylna strona domu stanowiła jej prywatną własność. Wszedł i ujrzał jakiegoś obcego faceta, właśnie zmierzającego długim korytarzem do wyjścia z całym nabojem w objęciach. W naboju od pierwszego rzutu oka rozpoznał kolekcję numizmatyczną wuja, którą znał doskonale, bo kilka razy w życiu ją oglądał. Wuj mu sam pokazywał.
Tu musi wyjaśnić. Wuj cały swój zbiór monet trzymał nie w klaserach numizmatycznych, tylko na specjalnych tackach z wgłębieniami, używanych w zasadzie przy ekspozycjach muzealnych. Tacki, poukładane jedna na drugiej, leżały w pudłach żelaznych, wielkich i ciężkich jak piorun, bo tak wujowi wydawało się bezpieczniej. Sam mu to powiedział. W razie czego ogień tak zaraz nie weźmie, ponadto każde pudło zamknięte na kluczyk, ponadto utrudnienie dla ewentualnego złodzieja, bo ani szybko otworzyć, ani łatwo wynieść. Cytuje opinię wuja. No, a ten facet niósł samą zawartość, to znaczy tacki, bez pudeł.
Przekonanie, że facet kradnie, trudno nawet zaliczyć do uczuć czy wniosków. Sytuacja, atmosfera, zachowanie gościa, wszystko na to wskazywało. Podejrzany od razu zorientował się, że wynoszona jest właśnie druga połowa, pierwszą widział przed paroma minutami, nie zamierzał pogodzić się z kradzieżą. Nie wiedział, gdzie jest Weronika, nie zastanawiał się nad tym. Zareagował racjonalnie.