Rzucił się na Ksawusia niczym szaleniec, wydzierając mu z rąk żelazne pudła oraz ich zawartość, pobiliby się, gdyby nie uległość Ksawusia, który dla ratowania życia godził się na wszystko. Patryk zmusił go do zabrania tego całego naboju, samych tacek z monetami, rzecz jasna, nie pudeł, pogonił go i zawlókł do takiego pustego domu niedaleko, a tak, owszem, Ksawuś znał ten dom, był tam raz, Antoni Gabryś miał dostęp do nieruchomości i coś w rodzaju przyjemnej meliny w kuchni sobie zrobił. W tym domu jeszcze Patryk go szarpał, monety się trochę rozsypały, kazał mu zbierać, zabrał wszystko i uciekł. Brakteat został, Ksawuś zdążył to małe świństwo schować. Po czym też uciekł, bo niby co miał zrobić innego?

Czy Patryk coś mówił… No pewnie, że mówił. Głównie groźby wygłaszał, że jeśli Ksawuś słowo piśnie, marny jego los. Kazał mu wynosić się z Bolesławca i więcej się tam nie pokazywać, a o nim samym zapomnieć na wieki. Co jeszcze…? Pytał, z kim Ksawuś był, Ksawuś, w obawie o Antosia, poprzysiągł, że z nikim, sam działał. I znów mu groził. Mamrotał pod nosem niewyraźnie, więc spłoszony Ksawuś nie zrozumiał, wściekał się i bluzgał, no i tyle. Uciekł. Ksawuś też.

Dlaczego nie poszedł na policję, też pytanie! Bo się bał tego Patryka śmiertelnie. Ogłuszony był w ogóle doszczętnie, zgłupiał z tego wszystkiego i tylko chciał życie ocalić. A nazajutrz i później…? Nazajutrz wyjechał czym prędzej i wcale nie przestał się bać, a jak wreszcie oprzytomniał i trochę przyszedł do siebie, zaczął dla odmiany bać się policji. I wuja. Policja mogłaby mieć pretensje, że nie zgłosił się od razu, a co do wuja, to oddał mu brakteat i bał się, że smród pójdzie, całe piekło wybuchnie, kompromitacja rodzinna i w ogóle. Wuj by mu tego nie darował. I teraz też bardzo prosi, żeby aby przypadkiem wuja w tę balangę nie włączać…

Ukrywał się…? Kto powiedział, że się ukrywał? Wcale nie, żadne takie!

A, nie. To znaczy, tak. To znaczy, nie wie, czy Gabrysiowie znają jego personalia, zdawało mu się, że tak, przecież nie ukrywał nazwiska, podawał je w hotelu! I normalny tryb życia prowadził, a co do tych meldunków, to możliwe, że nie nadążył, dziewczyny mu się tak jakoś szybko zmieniały, on zaś jest uczuciowy i, jeśli się zakocha, zabiegi administracyjne wylatują mu z głowy. Ale już teraz wszystko uporządkuje, najmocniej przeprasza…

– Rany boskie…! – powiedziałam ze zgrozą, bo Januszowi zaschło w gardle i przerwał relację.

Trzeba przyznać, że przekazywał ją bardzo porządnie, starając się wiernie oddać charakter wypowiedzi Ksawusia. Miał je świeżutko w pamięci, a na sklerozę nie cierpiał, prawie jakbym taśmę słyszała. Zasługiwał na nową herbatę, piwa ani wina nie chciał, wybierał się jeszcze po kolejne wieści.

Grażynka odkaszlnęła dyskretnie.

– To wszystko? – spytała drewnianym głosem.

– A skąd! Teraz dopiero ruszyli nieścisłości.

– Nieścisłości to ja tam widzę cztery miliony – zauważyłam krytycznie. – Mam nadzieję, że dostrzegali je na bieżąco? Mieli przy sobie wyniki badań?

– Mieli, mieli, pozbądź się obaw. Cierpliwie wysłuchali wszystkiego, po czym przypomnieli Ksawusiowi, że przed sądem zeznaje się pod przysięgą, a za fałszywe zeznania grozi kara do lat pięciu. Co prawda, nie było jeszcze u nas sprawy o fałszywe zeznania, ale zawsze jakieś wrażenie to robi. Wówczas z wielkim wysiłkiem zaczął korygować szczegóły.

– No…?

– To nie teraz. Korekta wypadła obficie, a ja powinienem już jechać, jeśli mam dostać faksy z Bolesławca. Zwracam ci uwagę, że wszystko dają nam nielegalnie, ciekawe, kogo w końcu za to przymkną…

Wypił herbatę i wybiegł. Grażynka nadal występowała w charakterze pnia.

– To ja chyba też już pójdę – rzekła wytwornie. – Nie będę wam dłużej przeszkadzać.

– Zgłupiałaś? – zgorszyłam się, zanim zdążyłam na nią spojrzeć. – Teraz, w kulminacyjnym momencie…?!

Już w trakcie wypowiadania tych słów zorientowałam się nagle, że podniesienie się z fotela sprawia jej dziwną trudność. Jakby zesztywniała całkowicie i nie mogła teraz uruchomić stawów. Uczyniła próbę, która wypadła niepomyślnie, ponowiła ją, bez skutku.

Mogłabym zrozumieć zjawisko, gdyby była na bani, ale nie, przyjechała trzeźwa jak świnia i nie piła nic, poza herbatą. Można podobno upoić się szczęściem, o herbacie jednakże nic takiego nie słyszałam, ponadto opowieść Janusza powodów do szczęścia raczej nie dostarczała. Przyjrzałam się jej uważniej.

Lilia złamana, psiakrew. Wstrząsu doznała i w depresję anatomiczną wpadła, paraliż ją tknął… Należałoby zastosować jakąś terapię, bo wyjdzie i wpadnie pod samochód. Albo sama kogoś przejedzie, nie wiadomo co gorsze.

Zaczęłam, zdawało mi się, delikatnie.

– Rozumiem, że zbrodni potrzeba, żeby wzbudzić w tobie wyraźne uczucia? Może jednak powinnaś się poradzić psychologa albo nawet psychiatry, mam tu gdzieś telefon jednego…

– Gówno!!! – wrzasnęła Grażynka okropnie, zrywając się nagle z fotela z największą łatwością. – W dupie mam psychiatrę!!! Psychologa też!!! I psychoanalityka!!! Sama sobie dam radę!!!

Ruszyła w dziki marsz po moim mieszkaniu, które wprawdzie było ogólnie beznadziejne, ale za to długie, od frontowego okna do tylnego miało trzynaście i pół metra. W poprzek zaledwie trzy i pół, więc biegi można było uprawiać tylko wzdłuż, co było o tyle uciążliwe, że, kiedy znajdowała się przy balkonie, niedokładnie słyszałam, co wykrzykuje. Latać za nią nie miałam zamiaru.

– Sama spróbuj!!! – proponowała mi wielkim krzykiem. – Jak nie plazma, to zbrodniarz! A namawiała mnie ciotka, żeby iść do klasztoru! Do końca miałam nadzieję, do końca…!!!

– Nieprawda – zaprzeczyłam zimno. – Odsądzałaś go od czci i wiary. Nie chciałaś go, uciekałaś, samych udręk ci przysparzał, teraz wreszcie masz z głowy…

– Głupia jesteś!!! Ja go kochałam!!! Ja tylko chciałam, żeby był trochę inny…!!!

– No to okazał się inny całkiem…

– Ja już się prawie na niego zdecydowałam! Teraz widzę! A to jest wstrętne, wstrętne! Nie zniosę tego! I po co ja tak…! Po co mi ten Umberto Eco!!!

Odgadłam, że czknęło jej się wymaganiami w kwestii niedostatecznego wykształcenia Patryka.

– Nie wiem, sama ci się dziwię. Stroiłaś fochy, bo był, a teraz, jak go nie ma…

– I może to moja wina… – zajęczała Grażynka, popędziła na drugi koniec mieszkania i gwałtownie otworzyła drzwi balkonowe.

Zaniepokoiłam się.

– Nie skacz, proszę! Znów cieciowa powie, że coś z mojego okna leci i każe mi sprzątać!

W Grażynce pękło dokładnie. Dowiedziałam się, że ma dosyć panowania nad sobą i tej całej kultury. Dosyć wytykań, wypominań, krytyki i dobrych rad. Nie chce żadnych piguł trujących, chce zapomnieć o Patryku, chce cofnąć czas! Niech on nie zabija ciotki, a ona pofolguje w grymasach, podejmie męską decyzję, poślubi go! I co ja sobie wyobrażam, że jej tak łatwo to wszystko znieść, a od początku miała złe przeczucia, teraz widzi, że się miotała uczuciowo i na co jej to było, i co ona ma zrobić, bo sumienie ją szarpie i gryzie, ile tych gniotów z każdej strony…?!!!

Sama zaczęłam odczuwać gnioty, jeśli nie z każdej strony, to przynajmniej z niektórych. Odbiło mi się jej listem, a zaraz potem bułgarskim bloczkiem numer 105. Po cholerę ja ją wypychałam po ten bloczek, gdyby nie siedziała w Bolesławcu, może i Patryka też by tam nie było, ganiałby za nią po Dreźnie i nie ruszał ciotki. Diabli nadali, to nie ona jest winna zbrodni, tylko ja!

Zmęczyła się tym lataniem, padła na fotel i odwalała nadal ekspiację, przeplataną wieszaniem psów na Patryku. Dołączyła do niego Weronikę, która była niedobra, gdyby nie była niedobra i patologicznie skąpa, nikt by jej nie zabijał. Poszłam zamknąć balkon, bo z tej strony okno stało otworem i zrobił się przeciąg, bałam się, że wywieje mi na ulicę jakieś potrzebne papiery.

– Po co on tam poszedł? – spytała znienacka, kiedy wróciłam.

– Kto i dokąd? – spytałam wzajemnie, nieco zdezorientowana.

– Janusz. Gdzieś tam.