Joanna Chmielewska

Bułgarski bloczek

Bułgarski bloczek pic_1.jpg

Cześć, stara, nie mam czasu ani siły na te różne wersalskie fidrygały. Rwie się ze mnie jak para z kotła! Słuchaj, ja ją nawet lubię i cenię, no dobrze, może i kocham jakoś tam, ale dłużej z nią nie wytrzymam!!!

Tak brzmiały początkowe słowa korespondencji, którą otworzyłam na pierwszym piętrze mojej klatki schodowej. Z reguły otwierałam wszelkie listy na schodach, żeby móc iść wolniej, a nawet niekiedy przystawać dla odpoczynku. Trzy wysokie piętra to było dla mnie stanowczo za dużo.

Teraz też się zatrzymałam, chociaż nie czułam się jeszcze schetana, ale list mnie zdziwił. Kogo, do licha, mógł dotyczyć? Spojrzałam na adres, zgadzał się, spojrzałam na nadawcę, nie było. Rzuciłam okiem na podpis, niewyraźny gzygzoł, który chyba już kiedyś widziałam. Nie usiłując go sobie przypomnieć, zdecydowałam się czytać dalej.

Ona chyba nie myśli, wiesz? Rozumiem, że trudno w to uwierzyć, ale jednak! Nie odczeka sekundy, bormaszyna ci warczy w pysku, a ona dzwoni, żeby natychmiast, wszystko jedno co! Gryziesz dentystę w palec, zrywasz się z fotela, lecisz załatwiać, a potem się okazuje, że obarczyła zadaniem jeszcze ze trzy osoby, jedna już to odwaliła, ale ona nie zdążyła cię zawiadomić. A dentysta obraził się na ciebie na zawsze. I ten jej sposób mówienia, spójrzmy prawdzie w oczy, napastliwy, agresywny, despotyczny, awanturniczy, ja wiem, że nie do mnie ma pretensję, ale aż mi się wszystko w środku wzdryga i protest się lęgnie. Skoki lenistwa i energii, na zmianę, nie do przewidzenia, raz ci wetknie do gęby pieczonego kurczaka, a drugi raz musisz sama gmerać u niej w lodówce, robić herbatę i zmywać. Nie, ona nie każe, bez przesady, w powietrzu jest coś takiego, o, nie wiem co, ale jest! Wpadnie w ciąg, nie popuści, zdechnij, ale zrób swoje! Wepchnie ci ofiarę, której trzeba pomóc, wal łbem w ścianę, uduś rozmówców, ofiara ci wisi na karku, życia za mało, żeby dać jej radę, a ona swoje! Przejdzie jej, koniec pieśni, umówiłaś sprawę, uzgodniłaś termin, a ona nie i nie, no i świeć oczami. Albo się zgodzi i proszę bardzo, zrobi co trzeba, ale co przeżyjesz, to twoje! I te pieniądze cholerne, dziesięć złotych to dla niej śmieć, a dla mnie może nie, co? Tylko mi nie mów, że da, pożyczy, zapłaci, sama wiem, mówię przecież, ona fajna. Ale nie do zniesienia!

No, ulżyło mi. Chyba to jest ten jej sposób mówienia i postępowania. Treść też. Powie wszystko, co jej akurat do łba wpadnie, a człowiek aż zgorzeje. Nietakt za nietaktem, nieprzyjemność za nieprzyjemnością, i żeby chociaż specjalnie, na złość, a właśnie nie! No, czasem, złośliwie. Na ogół jednak, ty sama zobacz, ona sobie z tego nie zdaje sprawy, ona nie myśli!!! I przecież znasz ją, to wszystko leci, iskrzy, cholera wie, co i kiedy nastąpi! Nie wytrzymam!!!

Wytrzymam, wytrzymam. Wypisałam uczucia i już mną nie miota. Ale gdyby jej tak ktoś powiedział, że czasem trzeba posłuchać innej osoby? Dzwonisz do niej, masz zgryzotę, słowem się nie zdążysz odezwać, bo ona ci rąbie swoje od pierwszego kopa! Osobiście też. Jakby ją gówno obchodziło, co ktoś inny myśli, czuje, chce, nic, jak głuszec, ona dla siebie najważniejsza i wiesz, mam takie wrażenie, ona zakłada, że dla innych też. Nic nie zakłada, ma to w sobie. Nie umie słuchać. To egocentryzm chyba, nie?

O jej wadach piszę, nie o zaletach, więc zaletami nie zawracaj mi głowy. Gdyby nie miała żadnych, nikt by jej nie zniósł, więc ma. Zbiorę siły, bo przede mną parę dni spokoju, i zniosę. Nie przejmuj się. Ucałowania!

Gzygzoł.

Skończyłam lekturę przed drzwiami własnego mieszkania, wygrzebałam z kieszeni klucze, weszłam do środka, zrobiłam sobie herbatę i wciąż zastanawiałam się, co, na litość boską, właściwie przeczytałam.

Było w tym coś znajomego. Nie siliłam się na razie odgadywać co, bo zaintrygowały mnie osoby. Kto to pisał i, do pioruna, o kim?! Baba o babie i do baby, same baby wchodzą w grę, jakieś ciekawe charaktery, no, adresatka mniej ważna, adresat za treść korespondencji do siebie nie odpowiada, ale te dwie pozostałe…? Jedna od drugiej w jakimś stopniu zależna, pracują chyba razem i wygląda na to, że zrywami. Ta nieznośna jest ważniejsza.

Poczułam ulgę, że to nie ja mam z nią do czynienia, też bym pewnie nie wytrzymała. Ciekawe, swoją drogą, jakie przy tylu wadach może mieć zalety? Znów mi tu zabrzęczało znajomo, ale uparcie odsuwałam tę kwestię na margines, próbując dociec nie wiadomo czego. Rozgryźć ich umysłowość, osobowość? A co ja jestem, psychiatra?

Pewne było w każdym razie, że listu żadnej z nich nie oddam, bo nie mam pojęcia, kim są. Mała strata, autorka się wypisała i zrzuciła ciężar z duszy, adresatka zaś niewątpliwie zna omawianą postać doskonale i niczego nowego by się nie dowiedziała. Mogę mieć spokojne sumienie, nic nie robiąc.

Ogólnie list mnie trochę korcił, ale zajęłam się własnymi sprawami i akurat szukałam katalogu numizmatycznego, żeby sprawdzić brakteat Jaksy z Kopanicy, kiedy zadzwonił telefon.

– Cześć, witaj – powiedziała z tamtej strony Anita, zaprzyjaźniona ze mną naczelna jednego z kolorowców. – Jak myślisz, jeśli dostałam list, zaczynający się od słowa „Joanno”, to on chyba nie do mnie? Może do ciebie?

– Od kogo? – zaciekawiłam się.

– Od Grażynki.

– I co w nim jest?

– Mało treści literackiej, a za to cała dwustronnie zapisana kartka, pełna jakichś dziwnych znaczków i cyfr. I nazw geograficznych, o, Nowa Zelandia tu widzę, Australia, Francja, Jugosławia… Nazw znacznie mniej niż tej reszty.

– A! – ucieszyłam się. – To jest spis jednej takiej kolekcji filatelistycznej, chcę go dostać bardzo strasznie! Grażynka miała mi dostarczyć, żebym się zastanowiła, rwać się do tego czy nie. Skoro Nowa Zelandia, to chyba rwać. Oddasz mi?

– Bardzo chętnie, mnie potrzebne jak dziura w moście. Wpadniesz czy ci odesłać pocztą?

– A nie możesz gońcem? Tak czym prędzej?

Anita zawahała się.

– Właściwie mogę. Musiałby trochę zboczyć, więc jeśli dasz mu pięć złotych napiwku…

– Dam mu z przyjemnością nawet dziesięć złotych! Czekam na to w silnych emocjach, więc niech już leci!

– No dobrze, zaraz go wypchnę.

Porzuciłam brakteat Jaksy z Kopanicy na korzyść katalogów filatelistycznych i opróżniłam kawałek stołu, żeby mieć je gdzie położyć. Więcej płaszczyzn poziomych nie posiadałam, a jeśli nawet posiadałam, nie były mi dostępne. Spis owych znaczków tak mnie ucieszył, że ani jednej myśli nie poświęciłam okolicznościom towarzyszącym.

Dopiero kiedy młodzieniec, bardzo zadowolony z dziesięciu złotych, dostarczył mi kopertę z nazwiskiem i adresem Anity i kiedy przeczytałam krótki komunikat Grażynki, że jedzie dalej i pocztą spis przyjdzie wcześniej niż ona wróci, coś mnie jakby delikatnie tknęło. Marnie i nędznie, bo wciąż upragniony i niecierpliwie oczekiwany spis był ważniejszy, ale gdzieś tam owo tknięcie zostawiło ślad.

Spis dotyczył kolekcji znaczków filatelisty, który umarł ze starości i cały spadek po sobie zostawił siostrze, niemal równie wiekowej, a z pewnością głupszej. Usiadła na tych znaczkach niczym kwoka na jajkach i za skarby świata nie chciała nie tylko ich sprzedać, ale nawet o nich rozmawiać, aczkolwiek w dobra doczesne nie opływała w najmniejszym stopniu. Przeciwnie, żebrała kawałka chleba w opiece społecznej. Na walorach filatelistycznych znała się jak krowa na malarstwie, cielę też patrzyło na malowane wrota, nie wiedząc co widzi, były to dla niej papierki, ukochane przez brata nieboszczyka z przyczyn niepojętych. Gdybyż jeszcze czciła pamiątki po nim, ale skąd! Powyrzucała, co jej pod rękę wpadło, nawet nowe szelki oddała księdzu, zniweczyła niemal wszelki ślad braterskiego istnienia, a znaczków tknąć nie pozwoliła.

Z szelkami zresztą wyszło jej nie najlepiej, bo podwędził je księdzu jego nieletni siostrzeniec i wykorzystał jako procę, w pierwszej kolejności wybijając szybę w zakrystii. Później dokonał jeszcze kilku innych zniszczeń, aż wreszcie złapano go razem z narzędziem zbrodni w ogrodzie zoologicznym w Warszawie, gdzie strzelał w małpy niedojrzałymi śliwkami. Właśnie w małpy, a nie DO małp, bo żadnej małpie nie zamierzał zrobić nic złego, przeciwnie, wszystkie chciał uszczęśliwić smakołykiem. Czynił to z dość dużej odległości, żeby, w razie wpadki, nie było na niego, ale miał niefart i działalność mu ukrócono.