Cała niezła polka z tego wynikła, a wieści o niej uzyskałam, bo filatelista-nieboszczyk, jego siostra i ksiądz mieszkali w Bolesławcu, gdzie Grażynka posiadała jakąś niezmiernie daleką rodzinę, wizytowaną przy okazji przekraczania granicy. Siostrzeniec księdza pochodził z Warszawy i stąd miejsce zatrzymania przestępcy. Dzięki jednakże owej rodzinie i różnym innym tajemniczym układom miała doskok do spadkobierczyni i nawet była przez nią dobrze widziana, co pozwoliło wreszcie po długich pertraktacjach zajrzeć do skarbu.

Zważywszy, iż Grażynka jechała właśnie do Drezna na ślub ukochanej przyjaciółki, a spis wykonała po drodze tam, a nie z powrotem, rzeczywiście poczta mogła być od niej szybsza. Bardzo rozumnie uczyniła, wysyłając mi go w liście.

No i tak dotarłam do listu…

Zdążyłam przedtem chciwie rzucić okiem na spis i doznać wstrząsu, bo zawierał w sobie jedną pozycję, dla mnie godną salwy armatniej. Potem już mogłam przeczytać go w upojeniu, potem wnikliwie ocenić numery katalogowe, potem otworzyć katalogi, rozpocząć sprawdzanie metodyczne i upewnić się, że mnie oczy i pamięć nie mylą, potem znów nalać sobie herbaty, a potem wreszcie, w drodze z kuchni do pokoju, oderwana na moment od cudownej lektury, pochwalić w głębi duszy Grażynkę. I wtedy właśnie pomyślałam o liście.

Usiadłam z tą herbatą przy stole, na razie omijając wzrokiem katalogi. Zaraz. Dlaczego, do licha, mój list dostała Anita? A ja dostałam jakiś inny list, skierowany nie wiadomo do kogo, wnioskując logicznie, do Anity. Grażynka pomyliła koperty. Powinnam zapewne zwrócić Anicie jej list, na wieść o spisie zapomniałam o nim kompletnie, ale teraz nic nie stoi na przeszkodzie.

Ciekawa rzecz, o kim ta Grażynka pisała…?

Kochałam Grażynkę niezmiernie, istne złoto, nie dziewczyna. Obowiązkowa, pracowita, miła, sympatyczna, uczynna, świetna w zawodzie, życzliwa, zgodna i bardzo ładna. Do tego jeszcze przyjemnie mi było pomyśleć, że przy mnie Grażynka więcej zarabia niż gdzie indziej, sama, dzięki temu, czułam się lepiej. Niewątpliwie miała jakieś tam wady, ale ja ich prawie nie odczuwałam.

O kim był jej list…?

Porzuciłam namiętność kolekcjonerską, udałam się do kuchni, znalazłam pomyloną korespondencję i przeczytałam ją ponownie. A następnie jeszcze raz.

Ślad tknięcia przeistoczył się w oparzenie trzeciego stopnia.

Znałam opisywaną przez nią osobę. Znałam ją doskonale i cierpiałam przez nią prawie przez całe życie. Była cudowna, zachwycająca i absolutnie nie do zniesienia. Nie tylko dla mnie, dla nikogo. No, z wyjątkiem ojca, który już za życia powinien był mieć aureolę i skrzydła. Była to, co tu ukrywać, moja matka.

No tak, ale Grażynka mojej matki wcale nie znała…

Niedobrze mi się zrobiło. Łyso okropnie i w ogóle głupio.

Niedaleko pada jabłko od jabłoni, tak mi się jakoś samo pomyślało. Przed myślą, że mój mąż miał rację, usiłowałam się obronić, ale atak był zbyt silny, myśl pozostała nietknięta, triumfująca i wstrętna. Jako normalny mężczyzna nie był skłonny do wnikliwej analizy psychicznej, mówił tylko zwyczajnie, że ze mną nie można wytrzymać. Awanturował się, kiedy go poganiałam. Wśród ludzi błagał niekiedy, żebym nie otwierała gęby, czyniąc to szeptem, z rumieńcem zażenowania na twarzy. Boże jedyny, możliwe, że czasem wyrywało mi się coś niewłaściwego, ale czy naprawdę było to aż tak rażące…?

A ten agresywny i napastliwy sposób mówienia…? To nie moja matka, to ciotka! Rany boskie, czy po całej rodzinie odziedziczyłam wszystkie wady?!

Podła i złośliwa pamięć podsunęła mi nagle rozmaite drobnostki. Grzecznie byłam proszona przez telefon, żebym na chwilę zamilkła, bo osoba dzwoniąca chce mi powiedzieć coś ważnego, w tym celu dzwoni, a czasu jej brakuje. Zmusiłam, też przez telefon, ciężko chorego kumpla do poszukiwania adresu, na którym mi akurat zależało, i czepiałam się go, aż zostałam odgryziona od słuchawki, tym razem niegrzecznie, przez jego oburzoną siostrę. Wtrąciłam się do jakiejś rozmowy, pojęcia nie mam jakiej, bo nic mnie to nie obchodziło, przerywając ludziom niezmiernie dla nich istotną dyskusję. Poleciałam z wizytą do przyjaciół, przejęta własnymi przeżyciami, i siedziałam do drugiej, a im się oczy zamykały, z najwyższym wysiłkiem trzymali je otwarte. Miałam nienormowany czas pracy, oni, niestety, zaczynali rano. Urocza postać…!

Dlaczego nie ukręcili mi łba? Powinni chyba…?

I ten wieczór, kiedy moja przyjaciółka tak straszliwie milczała, a mnie zirytowało, że jest jakaś niezadowolona z życia, podczas gdy ja się świetnie bawię. Należało może zapytać, co jej jest, a w dodatku wysłuchać odpowiedzi…? Jednakże naprawdę nie przyszło mi do głowy, że jej chłopak tak gorliwie współpracuje ze mną, bo bezwiednie wymienia ją na mnie, wcale go nie chciałam, mogłam współpracować z innym grafikiem i odurzenie by mu przeszło. Ale tak mi się podobała jego wściekła usłużność…! No i rozeszli się.

Nie dziwię się właściwie mojemu mężowi, że zdecydował się w końcu na rozwód, dziwię się raczej, że tyle lat ze mną wytrzymał. Czułam się ciężko urażona, kiedy mnie potępiał i krytykował, w końcu on też nie miał anielskiego charakteru, ale za to okazuje się, że miał rację. Fakt. Atmosferę musiałam chyba wytwarzać okropną!

List Grażynki wstrząsnął mną do głębi. Więc ona tak mnie widzi…

Teraz dopiero przyszło mi na myśl, że spaskudziłam jej podróż do Drezna. Wyjechała o dwa dni wcześniej, żeby mieć czas na przyduszanie baby, potem robiła spis, była solidna i obowiązkowa, z pewnością sprawdzała wszystko i konfrontowała notatki nieboszczyka-filatelisty ze stanem faktycznym. A tak chciała jechać świeżutka, wypoczęta, prosto od fryzjera i kosmetyczki! Dwa dni to przykrość nawet dla manikiuru, nie mówiąc o uczesaniu, u rodziny w Bolesławcu musiała spędzić dwie noce, a luksusów sanitarnych u nich nie było, to wiedziałam, jedna łazienka na sześć osób, z Grażynką licząc siedem, w tym dwoje małych dzieci, trzecie nieco starsze, oraz jakaś babcia. Świetny początek wystrzałowego występu!

Chyba nie oddam Anicie tego listu. Powiem jej o nim, oczywiście, ale pouczającą treść zachowam dla siebie.

* * *

Grażynkę, w drodze powrotnej z Drezna, zatrzymano w Bolesławcu jako podejrzaną o zamordowanie baby od znaczków.

Czekali na nią na granicy. Opinia ludzka typowała ją na pierwsze miejsce z przyczyn następujących:

Zwłoki odkryła pracownica jednej z restauracyjnych kuchni, która to kuchnia, w porozumieniu z opieką społeczną, cicho i bez szumu, dożywiała najuboższych mieszkańców miasta i okolic. Jakieś tam resztki zawsze zostawały, całkowicie jadalne, to zupka, to kartofelki, to jarzynki, i te resztki chętnie brali biedni ludzie. Przychodziła po nie także i denatka, która zresztą miała imię i nazwisko, mianowicie nazywała się Weronika Fiałkowska. Otóż Weronika przyszła wieczorem, zabrała cały elegancki półmisek z zestawem dań, po czym nie pojawiła się o poranku, aczkolwiek poprzysięgała, że bladym świtem półmisek odniesie. Zazwyczaj była słowna i wszystko odnosiła w terminie.

Odpowiedzialna za półmisek pomocnica kuchenna zdenerwowała się i w niewielkiej przerwie pomiędzy ruchem porannym a południowym poleciała do Weroniki. Drzwi parterowego domku zastała otwarte, weszła i ujrzała zwłoki, które były zwłokami tak bardzo, że nie pozostawiały miejsca na żadne wątpliwości. Pomocnicę najpierw zatchnęło, potem wydała z siebie krzyk straszny, następnie zaś, wciąż z tym krzykiem, wypadła na zewnątrz. Scenę oglądał sąsiad, pracujący tuż obok, w swoim ogródku, aczkolwiek emeryt, to jednak w pełni sprawny umysłowo, a do tego jeszcze aplikant z prokuratury, który szedł służbowo, więc nie musiał swojej obecności na miejscu zdarzenia ukrywać. Pomocnica minęła go, lecąc biegiem, a w chwilę później pojawiła się przed nim znowu, dziko wrzeszcząc. Czas, jaki spędziła w domku, absolutnie wykluczał jakiekolwiek działanie, dzięki czemu alibi miała doskonałe.