– A propos – dodałam żywo. – Czy spadkobierca już się znalazł? Podobno to jakiś siostrzeniec?

– Owszem – przyznał prokurator po chwili milczenia i trochę niechętnie. – W korespondencji znaleźliśmy życzenia, od niego, ale zanim będzie mógł dysponować spadkiem, upłynie dużo czasu…

– Wiem – przerwałam. – Postępowanie spadkowe i tak dalej. Testamentu zapewne nie było?

I nagle uświadomiłam sobie, że moje ustawiczne wpadanie im w słowa wywołuje w panach śledczych rosnącą irytację i opór. Pisała coś Grażynka w swoim liście o moich, pożal się Boże, talentach dyplomatycznych…? Wykazuję tu właśnie uzdolnienia zgoła epokowe, należało robić z siebie idiotkę i patrzeć na nich z czcią i podziwem, za chwilę przestaną ze mną rozmawiać i poszczują mnie psami. Nie zdziwię się zbytnio.

Jednakże nie przestali.

– Był – powiedział prokurator. – Dosyć dziwny, ale prawomocny. Dziedziczy, istotnie, siostrzeniec. Moment. Czy zna pani może niejakiego Tadeusza Tajdala?

– Jak proszę…?

– Tadeusza Tajdala.

Zaskoczyli mnie.

– Z całą pewnością nie. Nie jest to nazwisko, które łatwo można zapomnieć. W życiu o takim nie słyszałam. Kto to jest?

– A Piotra Gulemskiego?

– Też nie.

– A Józefa Pietrzaka?

– Też… Nie, no, co ja mówię! Jednego Józefa Pietrzaka znam, ale nie wiem czy właściwego, bo nazwisko popularne.

– Kim jest ten znany pani Józef Pietrzak?

– Starszym panem w średnim wieku. Kim jest ogólnie, pojęcia nie mam, ja go znam jako filatelistę i numizmatyka, nawet to drugie bardziej. Poznałam go dawno, ktoś mi go przedstawił na wyścigach, kiedy jeszcze tam często bywałam, pogadaliśmy trochę i raz złożyłam mu wizytę. I rozmawiałam z nim przez telefon. I tyle. A co…?

– Gdzie mieszka?

– Na Belgijskiej, drugi dom od Puławskiej. Pierwsze piętro.

– Złożyła mu pani wizytę… Po co?

– Żeby obejrzeć jego zbiory. Miał jeden błędnodruk, naszych bokserów na odwrót, chciałam to zobaczyć, bo nigdy przedtem nie widziałam. I monety, też chciałam obejrzeć z bliska i przez lupę, szczególnie srebrne, które czernieją. Interesowałam się, tak sobie, bez racjonalnego powodu, dla przyjemności.

No i teraz gotowa byłabym przysiąc, że oglądałam również ten cholerny brakteat Jaksy z Kopanicy, chociaż ostatnia rozmowa z panem Pietrzakiem zbiła mnie z pantałyku. Wyparł się, a ja tę blaszkę miałam w oczach. Brakteat Jaksy z Kopanicy ciągnął mnie z przyczyn patriotycznych, do licha, Kpenick czyli Kopanica, księstwo słowiańskie, to był przecież Berlin! A należało wspomóc Jaksę, nie dać się wypchnąć, ocalić słowiańszczyznę nad Łabą, cholerny Hitler nie zawracałby nam głowy! Brakteat pozostał jedynym dowodem materialnym, nędznym, bo nędznym, ale jednak, chciałam chociaż na niego popatrzeć. Upierałam się przy patrzeniu!

Byłabym, rzecz jasna, opowiedziała im to wszystko z wielkim zapałem i detalami, gdyby mnie znów Grażynka nie cofnęła. Dosyć tego trucia Pietrzakowi, w końcu to on mnie otruje, nie mogąc się inaczej pozbyć wstrętnej megiery. Stanęłam na monetach ogólnie, bez brakteatu.

Spytali mnie jeszcze o jakąś Melanię Grys, też baby nie znałam, aczkolwiek nazwisko nie brzmiało mi obco. Musiałam je słyszeć bodaj z raz, kto to mógł być? Jakaś pracownica którejkolwiek biblioteki? Dziennikarka? Kasjerka na wyścigach? Sekretarka w Klubie Filatelistycznym? Postać polityczna? Pielęgniarka w poradni dermatologicznej? Wszystko było możliwe, z którąś narzeczoną mojego syna włącznie. W kwestii Melanii Grys nie mieli ze mnie pociechy.

Drzwi za moimi plecami szczęknęły, obejrzałam się, wszedł sierżant. Możliwe zresztą, że był to kapral albo plutonowy, z biegiem różnych zmian straciłam rozeznanie w szarżach, które niegdyś znałam doskonale, poczynając od belek i gwiazdek, a kończąc na nomenklaturze. Uczyniłam po prostu założenie, że jest to sierżant.

Zaczął coś mówić. Brzmiało mniej więcej jak:

– Kopećsięzer… zdaradziewzapar…

Wysoce interesująca wypowiedź. Wbiłam w niego zachłanny wzrok, ale, niestety, dalszego ciągu tekstu zostałam pozbawiona. Hipotetycznemu sierżantowi nadkomisarz zamknął gębę jednym spojrzeniem, prokurator zaś żywo zwrócił się do mnie:

– Dziękujemy pani, bardzo nam pani pomogła…

Obłuda z niego aż tryskała.

– …bylibyśmy wdzięczni, gdyby zechciała pani zostać w Bolesławcu do jutra. Żaden nakaz, broń Boże, zwykła prośba. Pani deklaracje stwarzają nadzieje…

Nie wyszłabym, gdyby nie list Grażynki. Zaparłabym się zadnimi łapami, że wysłucham meldunku sierżanta, że pozwolą mi go zrozumieć, wyciągnąć własne wnioski, wziąć udział w dochodzeniu i Bóg wie co jeszcze. Rozpętałaby się tam awantura, deklaracje owszem, uporczywie kocham policję, jestem po jej stronie, ale nie kocham prokuratury, diabli wiedzą co mi taki namąci, na żadną mafię mi to nie wyglądało, ale trudno przewidzieć, kto, kiedy i za co przystawi prokuratorowi brzytwę do gardła, w drugiej rączce trzymając waluty własne i obce, nie puściłabym tego luzem. I znów… Cholera.

Podobno jestem agresywna, gwałtowna i nieznośna…

Wyszłam z godnością i wcale nie wróciłam do Grażynki. Miałam co robić.

* * *

– Iiii tam, proszę pani, jaki kot by to zeżarł! – rzekła ze wzgardą pomocnica kuchenna, niejaka Lolka. – Ja bardzo dobrze pamiętam, bo goście narzekali, że za kwaśne, możliwe, to kapusta. Surówka, znaczy się. Pieczeń wieprzowa, to tak, była, ryż został i ziemniaki, ale pieczeń mocno z cebulką. No i tej surówki najwięcej.

Z tego co wiem o kotach, kiszoną kapustę i cebulkę zostawiłyby odłogiem. Zastanowiłam się, kto mógłby mi coś powiedzieć o upodobaniach spożywczych nieboszczki, lubiła kapustę czy nie? Chyba tylko ta dziewczyna, miewająca z nią stałe kontakty.

– Pani Weronika takie surówki lubiła? – spytałam ostrożnie.

– A jak! Na ostro było, kiszona kapusta, ogórki, korniszony, marynowana cebulka, pieprzu dużo, ocet, papryka, do wieprzowiny to idzie. A ona aż się trzęsła do takich rzeczy, mówiła, że kwaśne jej dobrze robi, sam ocet mogła pić, a ta kapusta rzeczywiście chyba jakoś nie najlepiej wyszła, bo to różne bywają. I możliwe, że za dużo do sałatki poszło, bo tak normalnie to się uważa, żeby nie tego. No, nie zakwasić za bardzo. A tu wszyscy… No to niech ma. W ogólności, to jak raz bardzo dużo dostała.

– Tej kapusty…?

– Wszystkiego. Przez to na tym wielkim półmisku wzięła, kopiasto było, we trzy garnki by weszło.

Tknęło mnie. Wprawdzie, z racji kapusty, nie kot zeżarł, tylko świętej pamięci Weronika, ale czy dałaby radę na jeden raz? Podzieliła się z mordercą…?

– I o której tu była u pani?

– A bo ja wiem? Już mnie policja maglowała i maglowała, skąd ja takie rzeczy mogę pamiętać, czy ja mam czas na zegar patrzeć, na odczepnego powiedziałam, że przed ósmą. A tak naprawdę to nie wiem.

– Ale nie tylko pani Weronika te…

Zawahałam się, bo na końcu języka już miałam resztki. Odpadki…? Jeszcze gorzej. Jak by tu elegancko…

– …dotacje. Dostawała. Tę pomoc żywieniową…

– Pewnie, że nie. Taki pan Arturek przychodzi, biedny człowiek, tyle zje, co od nas, i taka Paulina, czworo dzieci ma, a sama ledwo zipie, nam opieka społeczna całą listę dała, to już się ich pamięta. I taka dziewczynka, Krysia, bierze, ona u babci i dziadka pod opieką, sierota, babka z dziadkiem opiekę nad nią wzięli, bo inaczej do domu dziecka by poszła, ale jaka to opieka, dwa stare próchna, a dziewczynka się nimi opiekuje. Do szkoły chodzi, dobre dziecko. I jedna taka, Królakowa, mąż chory leży, troje dzieci, jedno niewydarzone, małe wszystko, gdzie jej do pracy jakiej, tu pomoże, tam pomoże, i co ona z tego ma? I Rybczakowa, stara bardzo, tyle się wyżywi, co z tych naszych resztek, a dużo jej nie trzeba…

– I wszyscy byli wtedy wieczorem?

– Zawsze są. Każdego dnia. Co oni by jedli inaczej…?

Z tego całego towarzystwa wybrałam sobie Krysię. Lolka w rozpędzie podała mi jej adres, pojechałam natychmiast, wyliczywszy sobie, że dziewczynka powinna była właśnie wrócić ze szkoły.