Aplikant prokuratury stanął na wysokości zadania, wezwał posiłki i nie dopuścił do wnętrza domku ani jednej żywej istoty. Władze śledcze dochodzenie miały ułatwione.

Liczni sąsiedzi Weroniki złożyli zeznania z wielkim zapałem i z tych zeznań wynikło, że przez ostatnie dwa dni składała wizyty Weronice jedna taka przyjezdna, podobno jakaś krewniaczka nauczycielki ze szkoły podstawowej. Wczoraj w ogóle siedziała u niej, u nieboszczki znaczy, cały dzień, do późnego wieczora, a potem nikt już Weroniki żywej nie widział. Zatem niewątpliwie musiała ją zamordować krewniaczka nauczycielki.

Ponadto dom Weroniki został splądrowany i wyglądał jak po przejściu ordy tatarskiej, ewentualnie trąby powietrznej. Krewniaczka nauczycielki miała na plądrowanie mnóstwo czasu.

Na pytanie, czego też mogła szukać u jednostki tak ubogiej, ludność okoliczna udzieliła odpowiedzi zgodnie i bez wahania. Taka ona uboga, jak każdy z nich nosorożec, udawała biedotę, bo skąpa była i chciwa do obłąkaństwa. Po bracie dużo różności jej zostało, złoto nawet, dolary, pieniądze rozmaite, podobno takie zabytkowe, no i jakaś kolekcja znaczków, której nieboszczyk strzegł niczym skarbu, też pewno nie byle co. I kto ją tam wie co jeszcze.

Zapytana o krewniaczkę nauczycielka, nieco zdziwiona, bez najmniejszego oporu wyznała, że owszem, była tu jej kuzynka, odwiedzała Weronikę Fiałkowską, a interesował ją zbiór filatelistyczny, pozostały po Fiałkowskim Henryku. Coś na ten temat mówiła, niewiele, a w dodatku nikt nie miał czasu słuchać, więc szczegółów nie zna. Kuzynka wyjechała do Drezna, ale za kilka dni wróci, a w ogóle o co chodzi?

Informacji oficjalnych nie uzyskała, wieść gminna jednakże dotarła do niej szybko, zdenerwowała się i zadzwoniła do Grażynki. Grażynka w tym akurat momencie uczestniczyła we wstępnych uroczystościach przedślubnych, wyłączyła zatem komórkę, po czym zapomniała ją włączyć. Komunikat, iż popełniła morderstwo i policja już na nią czeka, dotarł do niej z dużym opóźnieniem i nie został potraktowany poważnie.

Zbiór filatelistyczny byłby doskonałym motywem zbrodni i zrozumiałym celem plądrowania, gdyby nie to, że nie został zrabowany. I nawet nie był zbyt głęboko ukryty, leżał sobie spokojnie na dolnych półkach biblioteki, która poza tym zawierała w sobie ogromną ilość nadtłuczonej i popękanej porcelany. Złoczyńca, najwyraźniej w świecie, nie interesował się nim wcale, co trochę stropiło władze śledcze, pewne już bliskiego sukcesu.

Niemniej jednak Grażynka od granicy do Bolesławca dojechała w asyście i od razu zaczęła być przesłuchiwana ze względów czysto ludzkich, mianowicie z ciekawości. Zarówno przydzielony do sprawy nadkomisarz, jak i prokurator, zasugerowani cholernymi znaczkami, które powinny były stanowić przedmiot kradzieży i nie spełniły obowiązku, nie wytrzymali, żeby nie dowiedzieć się czym prędzej, o co właściwie jej chodziło i dlaczego tak nieestetycznie rąbnęła obcą babę. Znając życie, nadziei na zaskoczenie podejrzanej nie mieli, ale liczyli trochę na jej brak wiedzy o postępach w dochodzeniu.

Zaczęli nader subtelnie.

– Pani znała Weronikę Fiałkowską?

– Znałam – przyznała się od razu Grażynka. – Czy mogłabym dostać kawy? Chętnie zapłacę, niby z bliska jadę i taka znowu strasznie zmęczona nie jestem, ale przy kawie przyjemniej się rozmawia. Chyba że panowie preferują piwo, na tym drezdeńskim weselu do piwa przywykłam.

Panowie woleli kawę i poczęstowali przesłuchiwaną za darmo.

– Kiedy pani widziała Weronikę Fiałkowską ostatni raz?

– W przeddzień wyjazdu. Zaraz, niech policzę… Osiem dni temu.

– Była pani u niej z wizytą?

– Byłam.

– Po co?

Grażynka westchnęła ciężko.

– O, proszę panów, długo by mówić. Chcą panowie od początku czy tylko efekt końcowy?

Panowie przez chwilę byli niezdecydowani, co wywołało małą przerwę w konwersacji, aż zdanie prokuratora przeważyło. Z natury był ciekawszy niż nadkomisarz, zdążył się już przywiązać do pierwszej koncepcji śledczej i bardzo pragnął jej potwierdzenia.

– Wszystko nas interesuje, a ta ostatnia wizyta szczególnie.

– Byłam z nią umówiona – wyznała smętnie Grażynka. – Robiłam spis znaczków jej nieżyjącego brata. Właściwie przepisywałam jego spis i trochę sprawdzałam, czy się wszystko zgadza. Dosyć długo to trwało. Skończyłam i wyszłam.

– I w jakim stanie ją pani zostawiła?

– Zniecierpliwienia. Prawie w drzwiach już stała. Też chciała wyjść, wybierała się do restauracji, tak w każdym razie mówiła.

– I wyszła?

– Nie wiem. Nie widziałam.

– Jakoś nikt nie widział – skomentował prokurator z przekąsem. – Ciekawe…

Atmosfera potępienia zapanowała w pomieszczeniu, bo najwyraźniej w świecie podejrzana szła w zaparte. Nie zatrzymano jednakże Grażynki w areszcie, nadkomisarzowi coś się bowiem nie zgadzało, ponadto areszt był akurat mocno zatłoczony i nie dało się jej tam upchnąć. Wzbroniono tylko wyjazdu z miasta pod groźbą poszukiwania listem gończym.

* * *

– No, rozumiesz, nie mogłam na to pozwolić, bo akurat nie mam żadnej przyzwoitej fotografii, a ta w paszporcie to istna mazepa – tłumaczyła mi się Grażynka nazajutrz. – Rozplakatują po mieście moją gębę w charakterze zmazy, jeszcze czego! Madzi na głowie siedzieć nie chcę, ale pozwolili mi zamieszkać w hotelu. No i mieszkam, sama widzisz.

Widziałam. Zamieszkałam w tym samym hotelu, w pokoju obok.

Zanim dotarła do mnie wieść o zbrodni Grażynki, zdążyłam przeczytać jej list czternaście razy, popadając kolejno w rozmaite stany. Co któryś tam raz usiłowałam wątpić, czy rzeczywiście o mnie mowa, ale powątpiewanie miało nader nikłą siłę przebicia i uparcie wracałam do pierwszej osoby. Od czasu do czasu ogarniała mnie wściekłość, nie na Grażynkę, broń Boże, i nawet nie na siebie, a na mojego byłego męża, który przez tyle lat nie umiał mi wyjaśnić, co właściwie tak we mnie gani i krytykuje. No proszę, a Grażynka jednym listem umiała…!

Zarazem przeleciała po mnie ponura ulga, że nareszcie zrozumiałam, dlaczego Janusz, mój aktualny konkubent, tak często musi ode mnie odpoczywać. Nie na żadne dziwki lata, tylko zbiera siły do dalszych kontaktów z potworem. A ja… O, mój Boże! A ja czyham na niego z rozcapierzonymi pazurami, żeby natychmiast czegoś od niego chcieć, do czegoś go zagonić, zapędzić, czegoś wymagać, obojętne, czy mają to być ciężkie zakupy w sklepie, namiętna miłość czy mycie samochodu. Może bodaj raz należałoby powitać go upieczoną kaczką, czerwonym winem i świecami na stole…? Nie, upieczoną kaczką nie, dobra tylko na świeżo, prosto z pieca, lepiej potrawką z kurczaka w sosie koperkowym.

Bo w te różne seksowne utensylia mogę się ubrać w każdej chwili. No dobrze, ubiorę się, niech mu będzie…

Doznałam wrażenia, że nie te akurat kwestie Grażynka miała na myśli, i przestawiłam się z lekkim wysiłkiem na właściwe tory. Pokwikiwał we mnie bunt, okropna jestem, przyduszam, wymagam, ale przecież nie bez powodu! Trzeba to trzeba, i nie ma co się wyłgiwać! No dobrze, ale może te parę godzin wielkiej różnicy nie zrobi…? O, różnie, czasem zrobi, czasem nie, zdaje się jednak, że moja nieznośność nie na tym polega, pracę każdy szanuje, zaraz, co ta Grażynka tam napisała…?

No a co ja na to poradzę, że muszę pracować fanaberyjnie…?

Z dużym oporem przyznałam się samej sobie, że chyba gorsza jestem na gruncie prywatnym. Ohydna pamięć miała rację, podsuwając wstrętne wspomnienia, powinnam troszeczkę liczyć się z tymi nieszczęsnymi ludźmi, mającymi ze mną do czynienia, zastanowić się czasem, w co im włażę zabłoconymi gumiakami, pohamować swoją wściekłą spontaniczność. Na własnej skórze wszak odczuwałam, jak to wygląda, nie raz, nie dwa, nie trzy…

Gwałtownie zapragnęłam poprawy.

Pierwszym objawem pozytywnym była myśl, że Grażynka trupem padnie, jeśli się dowie, że jej list trafił do mnie. Zatem nie może się dowiedzieć, za nic w świecie i nigdy w życiu.