Moim zamiarem było dostarczenie Grażynce pociechy, ale wyglądało na to, że trochę źle mi idzie. Z wysiłkiem powstrzymywała łzy, zdenerwowana do szaleństwa.
– Nie! – krzyknęła szeptem. – Ja go znam! Nie! W odruchu, może, ale przecież nie dla spadku! I, o Boże wielki, nie tak głupio!
– Rozumiem. Gdyby ją mordował, to jakoś inteligentniej. Ale może liczył na to, że mu dostarczysz alibi?
Grażynka wykorzystała drugi koniaczek i jakby nieco oprzytomniała.
– Ja w ogóle nie lubię koniaku, wolę wino – stwierdziła gniewnie. – Mówię przecież, nie głupio, chyba nie jest kretynem! Nie mógł sobie wyobrazić, że zełgam w takiej sprawie!
– A w jakiej mógł? – mruknęłam pod nosem, bo Grażynka była prawdomówna do obrzydliwości. Prędzej zgodziłaby się skoczyć z mostu niż zełgać na jakikolwiek temat, jeśli nie chciała powiedzieć prawdy, nie mówiła nic. To znaczy, owszem, mówiła, że nie powie. Też byłam ogólnie prawdomówna, ale do pięt jej nie sięgałam.
Sytuacja jednakże nie wyglądała różowo. Poczułam się zmuszona zrezygnować chwilowo z poprawy charakteru.
– Widziałaś się z nim w ogóle od wczoraj? – spytałam surowo.
Grażynka zawahała się odrobinę. Koniaczek zapewne sprawił, że nie zacięła się w milczeniu.
– Tak. Dziś rano, jak poszłaś. Był tu.
– Unika mnie. Taka mu się wydaję obrzydliwa?
– Oszalałaś!
– Możliwe. I co?
– Co, co?
– Co było, jak tu był? Mówił coś?
– Mówił. Że mnie kocha.
– Nie chcę cię martwić, ale takie słowa zazwyczaj wypowiadają różni złoczyńcy na chwilę przed złapaniem. Ewentualnie przed ucieczką do Argentyny. Powiedział, że jedzie do Argentyny?
– Nie. Powiedział, że nigdzie nie jedzie i będzie tu siedział, aż mnie wypuszczą. Pojedzie do Warszawy równocześnie i w dupie ma resztę świata.
– Pokazałaś mu klamerkę? Pytałaś, skąd się wzięła wśród pajęczyn i zaśmiardłej kapusty?
– O kapuście nie pamiętałam, ale owszem, pokazałam i pytałam.
– I co?… Czy ja muszę wyrywać z ciebie każde słowo sępimi szponami?
– Nie. Tak. I nic. Zabrał mi ją. Ucieszył się, że jest i odmówił zeznań.
– No to krewa. Optymista, liczy na cud. Ma motyw i nie ma alibi. I w ogóle ja tak nie chcę, zabił ciocię, zabije i ciebie. I jak ja mam wam życzyć wszystkiego najlepszego? Ale ciebie już mu nie daruję, mowy nie ma!
– Ale czekaj, ja przecież jeszcze nie wiedziałam, że to on jest spadkobiercą!
– A gdybyś wiedziała, to co? Zrobiłby się przezroczysty?
– Inaczej bym pytała! Nie, już sama nie wiem…
– Jak cię znam, oddałabyś mu klamerkę gestem potępienia i nie odezwałabyś się ani jednym słowem. Patrzyłabyś tylko na niego tak, że dostałby skrętu kiszek. Przepukliny. Sraczki.
– No może… No dobrze, przyznam ci się, najbardziej mam ochotę tłuc głową o ścianę…
Wyglądała tak, że lada chwila można się było po niej spodziewać zaspokojenia chęci. Przestraszyłam się sceny, po której w życiu nie mogłabym się pokazać w Bolesławcu, i obejrzałam na kelnerkę. Lubi Grażynka koniaczek czy nie, nie wleję w nią teraz wina, mieszanina byłaby piorunująca, a trzeci kieliszeczek koniaku jej nie zaszkodzi. Lekarstwa rzadko bywają smaczne.
I w tym momencie, kiedy rozglądałam się za kelnerką, do kawiarni weszły dwie osoby. Zawahały się na moment, po czym wyszły na zewnątrz i usiadły w ogródku. Nie widziały mnie na szczęście.
Dwie dziewczyny. Jedną z nich oglądałam w komendzie, tożsamość drugiej mogłam od biedy odgadnąć, zgwałcona Hania Rudek i najprawdopodobniej jej przyjaciółka, Zawadzka. Pamiętałam teksty, Zawadzka ją nakłoniła do złożenia donosu na Wiesia, z zemsty. Zapewne czekała przed budynkiem na wynik oskarżenia, a teraz przyszły pogadać, obie zdumiewająco mało wzburzone.
Dziko i namiętnie zapragnęłam podsłuchać ich rozmowę.
– Grażynka, musisz tam iść – zażądałam dość gwałtownie. – Ja nie mogę, bo jedna z nich mnie widziała i z pewnością pamięta, trzeba je podsłuchać. Koniecznie! Bierz ten koniak ze sobą i leć, usiądź tak, żeby mieć ucho od ich strony, wyjmij notes, masz swoją prywatną stenografię, zapisz każde słowo!
– Po co? – przestraszyła się Grażynka.
Szybciutko rozstałam się z prawdomównością.
– Później ci powiem. To jest polecenie służbowe, pracujesz ze mną czy nie? Ich gadanie może być wściekle ważne, dotyczy tej całej afery, leć, ale już, bo początek nam umknie!
Prywatnie Grażynka zaprotestowałaby z pewnością, służbowo zdolna była do nieograniczonych poświęceń. Zdenerwowana i zaskoczona, posłusznie zabrała swój dostarczony właśnie trzeci koniak i udała się do ogródka.
Dziewczyny nie zwróciły na nią najmniejszej uwagi. Zadysponowały sobie coca-colę i kawę i pogrążyły się w zwierzeniach.
Widziałam przez szybę ich wszystkie gesty, niczego, rzecz jasna, nie słysząc, ale pełna nadziei na późniejsze teksty, bo Grażynka pilnie zapisywała w notesie. Z zainteresowaniem przyjrzałam się hipotetycznej Zawadzkiej, owszem, pasowała do roli judzicielki, bardzo szczupła, mocno opalona blondynka, z włosami związanymi z tyłu w kok, miała w sobie coś jaszczurczego. Skrzywdzona Hania wydawała się przy niej dziewczyną dorodną niczym łania i silną jak młoda klacz, podatną na perswazje, ale zarazem upartą, możliwe, że głupio.
Dużo miały sobie do powiedzenia, dysponowałam zatem dostateczną ilością czasu, żeby pomyśleć także i o sobie. No i masz! Znów zrobiłam to, czego poprzysięgałam w głębi duszy najstaranniej unikać, takt, subtelność i szacunek dla cudzych uczuć okazałam właśnie Grażynce zgoła z trzaskiem, bez najmniejszego zważania na jej sercowe turbulencje wygoniłam swoją bezcenną współpracownicę do zajęcia całkowicie sprzecznego z jej charakterem i chęciami. A cóż za urocza postać, sama prawda zawarta była w tym cholernym liście!
No dobrze, ale jak inaczej mogłabym czegoś dociec…?
Myśl, że równie dobrze mogłabym niczego nie dociekać, była z kolei tak obca mojemu jestestwu, że wręcz nie miała prawa istnieć na świecie. Pomijając już bułgarski bloczek numer sto pięć, spraw międzyludzkich zawsze byłam chciwa.
Co, oczywiście, nie przeszkadzało, że wracającą po upiornie długim czasie Grażynkę powitałam wielką skruchą. Być może, nie wyraziłam skruchy dostatecznie silnie, ponieważ wściekle ciekawiła mnie treść jej notesu. Panienki, rzecz oczywista, wyszły wcześniej, obowiązkowa Grażynka nie ruszyłaby się od stolika, dopóki tam siedziały.
– No i co? – wysyczałam niecierpliwie.
Grażynka dopiero teraz wykończyła swój trzeci koniak.
– Nie mam pojęcia, o czym one mówiły, nie miałam czasu się zastanowić i zrozumieć, bo kazałaś zapisywać porządnie – oznajmiła rzeczowo, bez cienia wyrzutu. – Ale ten jakiś Wiesiek… Dobrze zapamiętałam? To ten syn, o którym mówiłaś, ten, co kazał mamusi targać ciężary. Zgadza się?
– No proszę, taką miałam nadzieję, że będzie o Wiesiu! Zgadza się, zgadza…
– Moim zdaniem chcą go wrobić w jakiś gwałt, ale czekaj, lepiej przeczytam ci notatki i sama uznaj, co ważne.
Następne trzy kwadranse spędziłyśmy nad zapiskami i, za przeproszeniem, tyłek mi zdrętwiał na tym kawiarnianym krześle, mimo iż było całkiem wygodne. Ale ile można…? Zawadzka, jak się okazało, miała na imię Lodzia i, wnioskując z treści rozmowy, była to rzeczywiście Zawadzka, zionąca nienawiścią do skołtunionej Marlenki. Hania pluła furią bardziej na amanta, Marlenkę lekceważąc. Najwidoczniej siebie ceniła bez porównania wyżej, no owszem, nogi miała ładniejsze.
Z kwestii istotnych wyjaśniła się jedna. Marlenka zełgała, Wiesio rzeczywiście w podanym przez Hanię czasie romansował z nią w wykańczanej willi, nie mógł zatem równocześnie pić wódki z jej bratem i walić tasakiem Weroniki. Jako sprawca zbrodni, odpadał definitywnie. Pojawiły się natomiast w sprawie nowe osoby, młode damy były wścibskie i znały środowisko, wyglądało na to, że Marlenka, szkalując Hanię, chciała dostarczyć alibi nie Wiesiowi, tylko bratu. W grę wchodził jakiś Kuba, postać świeża, nie rozgryziona jeszcze, rzadko widywana, bo podobno skądś. Podobno z Warszawy. Piegowaty.