Wpadłam jej w słowa.

– Czekaj. Uspokój się z tym wykształceniem humanistycznym, wróćmy do życia. Chciałaś może jeszcze, żeby znał Przybyszewskiego? On pisał podobno tylko po pijanemu, zły przykład. Ja cię pytam o sprawy elementarne, co z łóżkiem?

Grażynka opamiętała się w połowie Prousta.

– Co?

– Łóżko. Taki mebel. W tym wypadku symboliczny. Z łóżkiem jak? Nie czarujmy się, w kontaktach dwóch osób różnej płci to dosyć ważny element.

– Och, Boże drogi! – westchnęła, zanim zdążyła się powstrzymać. – W łóżku on jest cudowny…!

I, oczywiście, zastopowało ją radykalnie. Erotomanką Grażynka nigdy w życiu nie była, kontakty męsko-damskie dopuszczała skąpo i nie bez uczuciowych powodów, a zwierzać się na ten temat nigdy nie lubiła. Wyrwało się jej. Widać było, jak usiłuje cofnąć te szczere słowa i opancerzyć się powściągliwością, ale już było za późno. Znów wypełzły jej na twarz intensywniejsze barwy.

– No i fajnie, jak dotąd dostrzegam w nim więcej zalet niż wad – powiedziałam uspokajająco. – Przejdźmy do sytuacji bieżącej, bo widzę przecież, że to cię gryzie. Co on ma wspólnego z Weroniką, zbrodnią i zaginionymi numizmatami? Bo że coś ma, to pewne, wiem, że nic nie wiesz, ale powiedz, co wiesz.

Grażynka pomilczała chwilę, odetchnęła kilka razy i przestawiła się na odmienne tory.

– No dobrze – powiedziała niemrawo, z oporem i zakłopotaniem. – Już dawno pytał mnie, czego ja chcę od tej Weroniki i po co u niej bywam, nie wiem, skąd wiedział, możliwe, że sama mu powiedziałam, chociaż nie pamiętam. Poprzednim razem, jak wracałam z Drezna, czekał tu na mnie, ale nie mieszkał w hotelu.

– A gdzie? – spytałam czujnie.

– Powiedział, że u znajomych. Nie wiem, jakich znajomych.

– A w Warszawie gdzie mieszka?

– W swoim mieszkaniu. Takie półtora pokoju z kuchnią, na Okęciu. Mówi, że jego, ale wizytówki na drzwiach nie ma.

– Wizytówka o niczym nie świadczy, mogę sobie przyczepić Gretę Garbo i nikogo to nie obejdzie…

– Mnie obejdzie – uparła się Grażynka buntowniczo. – Dla mnie wizytówka świadczy o jakiejś stabilizacji, o własnym miejscu na ziemi, jawnym, uczciwie zdobytym. Ukrywanie się jest podejrzane.

Zgodziłam się na jej pogląd z lekkim wahaniem, bo byłam zdania, że różnie bywa. Może jakiś natręt szuka mnie po drzwiach, a ja wcale nie chcę, żeby znalazł…

Natręt…!!!

Boże jedyny, zupełnie zapomniałam o tym cholernym liście! A cóż ja tu robię innego, jak nie natrętnie i nachalnie duszę Grażynkę?! Gdzie ten takt i ta subtelność, którą miałam w sobie zakorzeniać i rozwijać, gdzie względy dla innych, gdzie szacunek dla cudzych uczuć…?!

Coś we mnie jęknęło, ale cichutko, bo równocześnie zdążyłam sobie uświadomić, że bez duszenia niczego nie osiągnę. Grażynka dobrowolnie, sama z siebie, słowa nie powie, zagmatwana sprawa nijak się nie wyjaśni i co mam zrobić, nieszczęsna, z butelkami po piwie i pustą tacką po monetach? Wyrzucić do śmieci? Ależ rękę by mi sparaliżowało!

Niemniej jednak mój rozpęd nieco się załamał. Zakłopotałam się, postanowiłam spróbować łagodniej.

– Zamknij się – zażądałam rzeczywiście nader łagodnie. – Odczep się od jego osobowości, wróć do faktów. Kiedy po raz pierwszy padły między wami jakiekolwiek słowa o Weronice? Przed śmiercią Henryka czy po?

– Nie wiem – zamyśliła się Grażynka. – Czekaj, niech się zastanowię… Już wiem, po. Zaraz po mojej pierwszej wizycie u niej, ledwo wróciłam do Warszawy…

– Znaczy, w Warszawie cię pytał, a nie tu?

– W Warszawie. Wie, co robię i gdzie, nawet jeśli go przy mnie nie ma. Wie, że byłam u Weroniki, a po co? Jakoś tak pytał… na zasadzie, że nieprzyjemna baba, co ja mam do niej, niech się nie angażuję przez moje dobre serce i tak dalej, więc powiedziałam, że gdzie tu serce, załatwiam twoje interesy. Zaciekawił się zwyczajnie i na krótko… To chyba nie była tajemnica? – zaniepokoiła się nagle.

– Jeśli nie czatuje specjalnie na bułgarski bloczek sto pięć…

– Raczej nie, nic mu w oku nie błysnęło. A potem znów, razem wziąwszy, ze trzy razy. Za którymś coś… jakieś słowa… nie, nie potrafię powtórzyć, ale kojarzą mi się z tym momentem numizmaty. Tak jakby… że znaczki to jest nic w porównaniu z monetami, takie skojarzenie mi w umyśle zostało. I nic więcej. Nie, słuchaj, nie wiem, co on ma z tym wspólnego, owszem, obawiam się, że coś ma, ale nie wierzę, że ją zabił! W życiu w to nie uwierzę!

– Byłoby dobrze… – zaczęłam i urwałam.

Jasne, że byłoby dobrze sprawdzić, dlaczego nie przyszedł na spotkanie i co w tym czasie robił, ale cholerny list wstrzymał mi na ustach nietaktowne słowa. Pomyślałam, że bez władz śledczych się nie obejdzie. Zarazem przyszło mi do głowy, że nader pracowicie będę musiała spędzić następny dzień…

* * *

Dokładnie w momencie, kiedy w komendzie usiadłam na wskazanym mi krześle, do gabinetu komendanta wpadła jakaś dziewczyna.

Jej pojawienie się, na moje oko, było jednakowo zaskakujące zarówno dla mnie, jak i dla nadkomisarza. Nie pozostawiła nam dużo czasu na jakiekolwiek wątpliwości.

– A jak mówię, to mówię! – wrzeszczała. – Ja nie chciałam! Przymusił mnie! Uczepił się jak ten… Nic nie mogłam! Mówiłam, że skargę złożę, to się śmiał, łobuz taki! Ale żeby się ożenić, to już nie, a ja nie popuszczę, jak nie ślub, to do sądu! Do piwnicy mnie zaciągnął i tam tego, na siłę, to ja do protokółu podam, zgwałcił mnie, bandyta…!

Milczałam kamiennie i komendant również. Dziewczyna zamilkła na chwilę, obrzuciła nas bacznym spojrzeniem i już otwarła usta dla ciągnięcia donosu, ale nadkomisarza właśnie odblokowało. Grzmiący ryk zagłuszył jej słowa.

– Grzelecki…!!!

Sierżant zmaterializował się w drzwiach w mgnieniu oka.

– Weź panią Rudek do zatrzymań, tam pusto, i spisz zeznanie – rzekł do niego zwierzchnik normalnym już głosem.

Równocześnie jednak skorzystał z chwili, kiedy wzburzona donosicielka odwróciła się ku nowej postaci i mrugnął do podwładnego tak wyraźnie, że nawet ja zorientowałam się w powadze rozkazu. Wynikało z niego niezbicie, że ma jej dyplomatycznie zatkać gębę i nie uwiecznić na piśmie ani jednego słowa. Zaciekawiła mnie ta scena, ale nie do tego stopnia, żebym zapomniała, po co tam przyszłam.

– Nie zamierzam być obrzydliwa – zaczęłam ostrożnie – ale na Grażynie Birczyckiej zależy mi bardziej niż panom, chcę ją mieć w Warszawie, więc dołożyłam przesadnych wysiłków i znalazłam dowód rzeczowy. Tak mi się przynajmniej wydaje. Proszę.

Wyjęłam z torby i położyłam mu na biurku tackę po monetach. Nadkomisarz patrzył na nią przez chwilę, a potem pytająco spojrzał na mnie. Postanowiłam być taktowna.

– Jak to nie jest podstawka do numizmatów Fiałkowskiego, to ja jestem szach perski – podjęłam. – Owszem, przechowywał je trochę nietypowo, w prywatnych domach rzadko się takie rzeczy spotyka, raczej w muzeach, ale z tego, co słyszałam… Starałam się nie zamazać odcisków palców.

– Skąd pani to ma? – spytał nadkomisarz i cofnął dłoń, którą już sięgał po przedmiot.

Nie powiedziałam, że z miejsca, które sami powinni byli porządnie obejrzeć, chociaż miałam na to wielką ochotę. Pewnie bym się nie powstrzymała przed miłą uwagą, gdyby prokurator był obecny, skoro go jednak nie było, nad policją nie zamierzałam się znęcać. Porządnie i rzeczowo opisałam swoje wczorajsze perypetie. Nadkomisarz zainteresował się, z jakiej przyczyny i w jakim celu polazłam do opuszczonego domu.

– Przez złom – mruknęłam niechętnie.

Poprosił o szczegóły. Z westchnieniem wyjaśniłam kwestię baby i Wiesia.

– I nie wiem, jak ona się nazywa, tyle że te żelastwa zbiera Wiesio, syn – dodałam. – Mam nadzieję, że nie jest zabójcą…

– Kopeć – wyrwało się nadkomisarzowi. – Wiesław Kopeć, postać dobrze nam znana. Gdyby nawet miał rąbnąć denatkę, to nie sam z siebie. Podpuszczony. Chociaż, diabli wiedzą, wszystko jest możliwe. Trzeba go będzie poszukać… Co pani tam jeszcze znalazła?