– Wcale nie był na weselu, nikt go nie zapraszał, pojechał tam za mną. Dla mnie. Trochę… no… trochę może byliśmy pokłóceni i on to chciał wyjaśnić. Możliwe, że ja też… Wyjaśniło się i odjechał wcześniej.

– I tu przyjechał…? Zaraz. Gdzie on mieszka?

– W Warszawie.

– I znów tu przyjechał?

– Znów… O Boże, w ogóle ci go nie chciałam pokazywać!

Teraz już mnie zaniepokoiła poważnie. Do związków z facetami jakoś nie miała fartu, lgnęli do niej nieodpowiedni i wciąż przeżywała jakieś katusze. Kolejny nieudacznik jej się przyplątał? Wrażenie robił całkiem niezłe…

– Powiedz od razu, o co chodzi – zażądałam stanowczo. – Może być w skrócie. Nie jest wstrętny, wiekiem pasuje, wydawał się trzeźwy, więc co? Żonaty?

Grażynka z szalonym trudem usiłowała zachować opanowanie.

– Nie, żonaty nie. Jest… no… Może trochę… Nie wszystko… Tak w jednym zdaniu nie da się powiedzieć…

– Zależy ci na nim?

– Zależy.

– Jemu, jak widać, też. Gdzie zgryzota?

– Och… Wszędzie… On nie jest… On jest…

Nagle dreszcze mi po plecach przeleciały, bo uprzytomniłam sobie, co robię. Dokładnie to, co było w liście. Agresywna, natrętna, nietaktowna, znęcam się nad nią, czepiam się, a niby z jakiej racji, jak ta Grażynka ma ze mną wytrzymać?! Jej życie, nie moje, a któraż z nas ma ochotę przyznawać się do wszystkich głupot…?!

– Dobrze już, dobrze – powiedziałam pośpiesznie. – Dajmy sobie z tym spokój, przesadziłam, mam nadzieję, że z tą tutejszą zbrodnią on nie ma nic wspólnego, niech sobie będzie, jaki chce. Powiedz tylko jeszcze, jak mu na imię, żeby w razie czego było wiadomo, o kogo chodzi.

– Patryk. W razie czego?

– Chociażby rozmowy. Łatwiej używać imienia niż licznych omówień. Odjechał do Warszawy?

– Nie wiem…

– Czort go bierz, niech siedzi na rynku… nie wiem, gdzie Bolesławiec właściwie ma rynek… albo niech jedzie do Argentyny, wszystko jedno…

– Nie dla mnie…

– Przecież mówię, że przestałam się czepiać! – wrzasnęłam rozpaczliwie. – Mamy tu co innego do roboty niż wdawać się w uciążliwe romanse! O Wiesiu ci miałam powiedzieć i o złomie, a nie patroszyć chłopaka!

Wytrącona nieco z równowagi, Grażynka wróciła do spraw bieżących z szybkością godną podziwu.

– O jakim Wiesiu i o jakim złomie?

Opisałam jej własne przeżycia na tyłach domu zbrodni. Ożywiła się i równocześnie zatroskała.

– Glinom o tym mówiłaś?

– Nie, wyleciało mi z głowy. I, prawdę mówiąc, nie jestem pewna, czy należy…

Żeby piorun strzelił te korekty charakteru! Przyszło mi do głowy, że znów zrobię świństwo jakiejś ludzkiej osobie. Baba z worami była zmieszana, zakłopotana, a może ten Wiesio zbiera złom nielegalnie, nie słyszałam, co prawda, o zakazie zbierania złomu, ale diabli wiedzą jakie kretyńskie zarządzenia, skierowane przeciwko przyzwoitym ludziom, mogą u nas istnieć, w tej dziedzinie kwitniemy bujnie. Facetka niewinna jak dziecko, Wiesio pracowity i operatywny, ciężkim wysiłkiem zarabia na utrzymanie swoje i mamusi, a ja na nich gliny napuszczę. Kolejny duży sukces!

– Sama nie wiem, co robić – wyznałam, zmartwiona. – Ostatecznie, od zbrodni upłynęło już prawie półtora tygodnia, gdyby targała żelazne ciężary zaraz nazajutrz, miałoby to jakiś sens, ale teraz…?

– Jednakże ten jej Wiesio skądś to wziął – przypomniała Grażynka. – Może złodziej zabrał tacki, a wyrzucił opakowanie? Wiesio znalazł, powie gdzie, a może ktoś tam coś widział? Powinno się to sprawdzić, nie? Inaczej resztę życia spędzę w Bolesławcu!

Było w tym dużo racji. Pójdę do glin… Zaraz, spokojnie, nie pokochali mnie nad życie. Wiem!

– Pójdę do tej baby osobiście – zadecydowałam. – Od razu, póki jeszcze pamiętam, gdzie mieszka. I niech jej będzie, napiję się herbaty…

Grażynka, nagle ożywiona, zerwała się z krzesła.

– Czekaj, dam ci pretekst! Przywiozłam taką herbatę, namówili mnie, kupiłam, ekspresowa, pakowana w małe paczuszki po dziesięć sztuk. Powiesz jej, że to tak w ramach rewanżu, do spróbowania. Nazywa się Marco Polo.

Też się podniosłam i skrzywiłam.

– Do licha, nie lubię tej Marco Polo. Moje dzieci za nią latają, ale ja w niej nic szczególnego nie widzę…

– To i lepiej, nie będzie ci żal zostawić babie. Zaczekaj, zaraz ci przyniosę, już wracam!

Popędziła w głąb hotelu. Usiadłam z powrotem. Coś budziło we mnie jakby niepokój, nie, to za dużo powiedziane, cień niepokoju. Na peryferiach umysłu plątało mi się nikłe wrażenie, że nie wszystko jest w idealnym porządku, wrażenie było tak mgliste i niepewne, że nawet nie mogłam się go uczepić. Rzuciłam okiem na szklankę, okazało się, że nie wypiłam piwa, może ten fakt wydał mi się nienaturalny…?

Wróciła Grażynka z herbatą, znów się podniosłam, zostawiłam ją przy stoliku i pojechałam do baby.

Kanciaste toboły z wejścia już znikły, baba w progu obierała kartofle, dzięki czemu nie musiałam pukać i przedstawiać się wielkim krzykiem. Ucieszyła się na mój widok, chociaż ponownie do tej uciechy dołączyło się lekkie zmieszanie i zakłopotanie. Herbata zadziałała uspokajająco, przyjęła ją chętnie i od razu zaproponowała degustację, co mi było bardzo na rękę.

Przesłuchanie zaczęłam nieco okrężnie, od drezdeńskiego wesela Grażynki, bo nic innego neutralnego do głowy mi nie przyszło, ale rychło przeszłam na agitację buntowniczą, kto to widział, żeby kobiety nosiły ciężary i tak dalej. Zanim zbliżyłam się do tematu zasadniczego, uświadomiłam sobie, na co patrzę i co widzę.

Siedziałam przy kuchennym stole, kuchnia tam była staroświecka, duża, służąca zarazem za jadalnię, i naprzeciwko siebie miałam otwarte drzwi do sąsiedniego pomieszczenia. Trudno było ocenić, co to za pomieszczenie, bo obok siebie znajdowały się: początek drabiniastych schodków na strych, fragment półek zawalonych jakimiś puszkami i narzędziami, mała umywalka i kawałek sedesu z rezerwuarem na górze. Jakoś mi się te elementy ze sobą wzajemnie nie zgadzały, ale nie to było istotne. Pod umywalką, obok półek, leżał stos żelaznych pudeł.

Pudła walizkowego kształtu, dość porządnie opisane przez Grażynkę. Pudła po numizmatach nieboszczyka Fiałkowskiego. Czy może nadal wypełnione numizmatami…?

Zrezygnowałam z dyplomacji, w mgnieniu oka postanowiłam robić za idiotkę, przez całe życie wychodziło mi to znacznie lepiej niż wszelkie kunsztowne zabiegi. Mogłam niby udawać, że chcę skorzystać z toalety i wyjaśnić kwestię niejako własnoręcznie, ale to, niestety, przyszło mi na myśl w drugiej kolejności.

– O! – ucieszyłam się, wskazując stos łyżeczką i przerywając sobie w pół zdania. – To był ten złom, który pani dygowała? Dziwię się trochę, te rzeczy sprzedają na arabskich bazarach jako walizki i wcale nie są takie ciężkie! Wypakowanych porządnie nikt by nie uniósł. Gdzie pani syn to znalazł?

Baba zgorzała, zaczerwieniła się, a potem zbladła. Zerwała się od stołu i popędziła zamknąć drzwi do pomieszczenia. Drzwi, niestety, były potężnie wypaczone, nie pozwalały się zamknąć, otwarcie następowało samoczynnie, uparcie prezentując widok na wnętrze. Przelotnie zastanowiło mnie, jak też udaje się komukolwiek osiągnąć pożądaną intymność w toalecie, ale wpadła mi w oko zasuwka od wewnętrznej strony, zrozumiałam, dociąga się siłą i zabezpiecza zasuwką. Od zewnątrz zasuwka jest niedostępna i drzwi muszą się otwierać, chyba że zastawi się je, na przykład, ciężkim krzesłem.

Ciężkiego krzesła w pobliżu nie było, baba zrezygnowała z wysiłków, usiadła znów przy stole.

– Ja tam nie wiem – powiedziała słabo i niepewnie. – Wiesio tak różnie znosi… Nie ciężkie one wcale, nie, to inne rupiecie tak ważyły, szyna była. Kawałek. I jakieś takie połamane… Rozmaite, nie patrzyłam, sam rozpakował, ale jeszcze do skupu nie zawiózł, po więcej pojechał, żeby już razem…

– A gdzie zostawił? – spytałam z wścibskim uporem. – Te wory, cośmy je wiozły, to skąd pani targała? Z daleka?

– Gdzieżbym tam z daleka dała radę! Tam, zaraz blisko, taka szopa… A na co to pani wiedzieć?