Изменить стиль страницы

Gdy Ewa wróciła z pracy, na dnie słoika żółcił się piasek, w który wsadzone były zielone rośliny.

– Co to? – zdziwiła się.

– Natka pietruszki – oznajmiła z dumą Złotko.

Natka pietruszki szybko zgniła. Rybka nadal trącała nosem ściany prowizorycznego akwarium, sprawiając wrażenie, że chce się wydostać.

– Musi być głodna – powiedziała Ewa. Nazajutrz woda w słoiku była mętna, a rybka pływała dużo wolniej, przewracając się na boki.

– Nakarmiłam ją i teraz drzemie. Chyba jest zadowolona – stwierdziła Złotko.

W słoiku pływały kawałki bułki, a na piasku, koło zgniłej pietruszki leżało coś brunatnego.

– Co to? – spytała Ewa.

– Pasztetówka – oznajmiła Złotko. Rybka zdechła następnego dnia.

– Dobrze, że to tylko głupia, mała ryba – powiedziała Teresa. – Gorzej byłoby z psem. Albo z kotem.

Złotko płakała, krótko, lecz żałośnie, więc urządziły rybce pogrzeb w ich zaniedbanym ogródku. „Ona chciała mieć cokolwiek żywego, coś, co byłoby tylko jej”, pomyślała Ewa.

„Czy tak jest ze mną i z Ono? Chcę mieć coś żywego na własność? – zastanowiła się. – i czy to jest uczciwe?”

Hipermarket wciąż do niej przemawiał różnymi głosami. „Dwadzieścia procent więcej proszku w nowym opakowaniu firmowym”. „Prawy do lewego, lewy do prawego”, wyśpiewywała Kayah i klienci odruchowo przyspieszali kroku. („Nie mogą tu puścić wolnej melodii, bo wtedy ci wszyscy ludzie także zwolnią krok i mniej kupią”, pomyślała Ewa). „Nowa coca-cola light w butelkach ze specjalnym uchwytem, wygodnym w podróży i na ulicy”. „Przecena toreb podróżnych ze skaju i innych skóropodobnych materiałów”. Natalia Kukulska nawoływała „Przyjdź… przyjdź”, a wypełnione towarami wózki skrzypiały, akompaniując piosenkarce.

Ewa odkryła ruchome schody i przejechała się nimi kilka razy, zaskoczona, że jadą tak wolno. W handlowych pasażach przystawała na chwilę przed wielkimi, jasno oświetlonymi wystawami i zastanawiała się, czy ubrana w sukienkę za dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć złotych czułaby się lepiej niż w takiej za dziewięćdziesiąt dziewięć.

„Może byłabym ważniejsza?”, zastanowiła się. „Może ci, co wiedzieliby, że ta sukienka jest aż tak droga, uwierzyliby, że jestem też więcej warta?”

Nadal myślała o tym, co powoduje ludźmi, że produkują coraz droższe, coraz bardziej luksusowe rzeczy i tak mocno pragną je mieć.

Ludzie w hipermarkecie byli hałaśliwi, bardziej ożywieni. Wydawało się, że hipermarket nie tylko do nich przemawia językiem natrętnych reklam i promocji, ale ofiarowuje także energię, radość, wiarę w niezwykłą moc nabywanych przedmiotów.

Patrzyła na młodszych spieszących do multikina, kupujących wielkie plastikowe wiaderka z popcornem, na jedzących hamburgery, pizzę, spaghetti i zapiekanki, pijących kawę, colę i sprite, na małe dzieci pozostawione samym sobie wśród kolorowych piłeczek i na ich matki, które zapomniały o bożym świecie przy kolejnych przecenach i promocjach. Myślała, że hipermarket to dla wielu ludzi drugi dom, w którym zawsze trwa święto. I patrzyła na blade, spocone twarze kasjerek, przerzucających tony towarów przed kasami fiskalnymi z drętwym, przyklejonym do twarzy uśmiechem. Ich palce wstukiwały kolejne liczby, dziesiątki, setki, tysiące liczb, ich oczy błędnie biegały od towaru do towaru, omijając twarz klienta, patrząc jedynie na dłonie podające banknoty, bilon, karty kredytowe. „Kiedyś jedna z nich umrze przy tej kasie, ale nawet po śmierci jej palce będą wygrywać melodie na tym fiskalnym instrumencie”, pomyślała z tępym przerażeniem.

Nawet nie zauważyła, że minęło kilka godzin i już była dwudziesta druga.

– Ono, tu się tonie. Wszystko chce się kupić i ma się uczucie, że jak się kupi, to będzie się lepszym od tych, co nie kupili – powiedziała, siadając z powrotem koło rybek. Jedna z nich już zdechła i pływała brzuchem do góry.

Zerknęła na drzewo: kilka liści uschło, ale reszta wciąż była zielona. „Masz jeszcze trochę życia”, powiedziała do drzewa. Nad szklaną kopułą już stała noc. Drzewo umierało w sztucznym słońcu tysiąca świateł, rozjaśniających hipermarket przez dwadzieścia cztery godziny, przez tydzień, przez miesiąc, przez cały rok, przez całe życie.

– Zawsze mi się nogi trzęsą, jak zdejmę te pierdolone wrotki. Ale ludzie to lubią. Jak nas widzą na wrotkach, mówią: „patrz, jaki to wielki hipermarket, bez wrotek one by szły godzinę z jednego końca na drugi”. Hipermarket z wrotkami jest bardziej szpanerski – powiedziała Patrycja.

Najpierw długo jechały tramwajem i Ewa oglądała przez okno rozświetlone ulice. Niepostrzeżenie przechodziły jedna w drugą, a im dalej jechały, tym mniej było świateł, reklam, ludzi, domy stawały się coraz niższe i bardziej odrapane. Potem przesiadły się do autobusu, w którym słabe oświetlenie nadawało twarzom jadących niepowtarzalny kolor szarości i zmęczenia.

– A co hipermarket robi z tym, czego ludzie nie kupią i się zepsuje?

– Nie wiem – wzruszyła ramionami Patrycja. – Wyrzucają?

Ewie przypomniała się babcia Maria i jej surowe upomnienia, że nie wolno wyrzucić ani jednej, nawet suchej kromki chleba, bo każdego, kto to zrobi, spotka kara boska.

– Spotka ich kara boska – mruczy Ewa, a Patrycja znów wzrusza ramionami:

– Ktoś mi mówił, że mielą to na pasze i nawozy. Potem zje to jakaś świnia albo posypią tym łąkę i zje krowa, a potem z powrotem zjemy to my.

– O Jezu – wstrząsa się Ewa i myśli: „Zaraz się porzygam”.

Hipermarket jawi się jej teraz jako gigantyczny potwór, który wchłania monstrualne ilości żarcia i przepuszcza je powoli przez swoje kiszki. Te sery, zalegające lady i chłodziarki, powoli, lecz konsekwentnie dojrzewają tak bardzo, aż rozpuszczą się na dygocącą, cuchnącą maź; wędliny wysychają lub stają się śliskie i pokryte niepokojąco żywą warstwą śluzu; skórki owoców porastają mchem puszystej pleśni, a w mące, kaszy i ryżu obłe wołki robią wąskie korytarze. Jogurty fermentują z cichymi kląśnięciami, jak bagno w głębokim, mrocznym lesie, cukier w słodyczach zamienia się w skwaśniały alkohol, mięso z różowego przemienia się w sine z szarym nalotem, a oczy ryb, leżących na lodzie, stają się białe i ślepe. Coca-cola cicho musuje w butelkach z nadmiaru gazu i chemii, aż wreszcie wybucha, rozsadzając wyrafinowanego kształtu butle („Nasza cola dostosowuje swój kształt do twojej ręki, nogi, mózgu, a nawet serca…”). I wówczas hipermarket wyrzuca to wszystko ze swych wnętrzności, w postaci potężnej, gnijącej sterty odpadów. Wielkie maszyny mielą odpady na papkę, inne pakują je ponownie w jaskrawe, kolorowe pudełka z barwnymi napisami – i hipermarket znów się zapełnia towarami. „Niedobrze mi. Ratunku, chcę wysiąść i o tym zapomnieć!”

Wysiadły z autobusu i szły jeszcze kawałek w mętnym świetle ulicznych latarni, potykając się o nierówne płyty. Patrycja mieszkała w starej odrapanej ruderze.

Był to jeden pokój z trzema wąskimi tapczanami, oświetlony nie osłoniętą, czterdziestowatową żarówką. Na stole walały się resztki jedzenia, na gwoździach wbitych w ścianę wisiały zahaczone byle jak ciuchy. Koło jednego z tapczanów leżała brudna podpaska i zmięte rajstopy. Patrycja wkopała podpaskę pod tapczan i powiedziała:

– Tu będziesz spać. Ale tylko do szóstej, potem wróci Andżelika i walnie się w wyro. Ma randkę o czwartej, musi dobrze wyglądać.

– Siusiu mi się chce – powiedziała nieśmiało Ewa.

– Nie mogłaś zrobić w hipermarkecie? Tam byś sikała luksusowo, a tu do klopa w korytarzu. A tam śmierdzi.

– Kurwa, ciszej, łeb mi pęka – odezwał się zachrypnięty głos spod koca.

– To Mariola – szepnęła Patrycja. – Była wieczorem na balandze. Rano musi iść na zmianę. Chodź na podwórko, zapalimy, pogadamy.

Podwórko było ciemne; z uchylonych okien jednego z mieszkań dobiegała pijacka awantura.

– Nie bój się, u nich tak zawsze. To melina – powiedziała spokojnie Patrycja.

– Nie możesz znaleźć czegoś lepszego? – spytała Ewa.

– Mówisz o mieszkaniu? Człowieku, to, co tu mamy? to skarb. We trzy płacimy tylko cztery stówy, jest gaz, stara pralka i da się żyć. Można zaoszczędzić na ciuchy w szmateksie, na browar i na disco. Kto by się martwił, jak tu wygląda. Przecież ja tu nie siedzę, tylko kładę łeb na poduszkę, potem wstaję i już mnie nie ma.