Ale Ono już wie i Ewa to czuje. Skręca w boczną ulicę, która jest równie zatłoczona, ludzie idą szybko, ale spokojnie. „Skąd ich tu tyle o tej godzinie? Powinni być w pracy. Co oni tu robią? Gonią ulicą za swoimi marzeniami? Za pieniędzmi? Za okazją? Za znajomymi, którzy pomogą im coś załatwić?”
Zza budynków i kolorowego sznura aut, powoli ciągnących w długim korku, miga skupisko zieleni i Ewa z ulgą zmierza w tamtą stronę.
– Gdzie leziesz? Idź na pasy, idiotko… Głupia krowa i do tego w ciąży! – drze się kierowca luksusowego auta. Ewa cofa się i kieruje ku pasom.
Park. Ławki. Matki z bawiącymi się dziećmi, matki z wózkami, starsi ludzie drzemiący w słońcu. Niewielki stawek z mętną wodą.
„Usiądę i odpocznę od tumultu, od strzelaniny, od tłumów ludzi, od chodników, które wydają się spieszyć razem z nimi, od sklepów, w których i tak nic nie kupię”, myśli, siadając z ulgą na ławce.
Przez chwilę ma uczucie, że wreszcie jest normalnie. Dzieci gaworzą lub swojsko pokrzykują. Matki rozmawiają o dzieciach. Dwa rozleniwione łabędzie na stawie bez przekonania wyjadają kawałki bułki, wydając ciche syki. Poszczekują psy. Chrzęści żwir pod stopami spacerowiczów, słychać nawet szum drzew.
– Nikt nie strzela – mówi Ewa głośno, a jakaś kobieta z pobliskiej ławki patrzy na nią zdziwiona.
Ewa nie spieszy się, wie, że już dziś jest za późno, by czyhać na Artura pod jego uczelnią, zostawi to na jutro, dziś pójdzie szukać Patrycji pod adresem, który dała jej Marysia. Adres jest prosty: hipermarket, dział spożywczy.
Patrycja to jedna z tych dziewczyn, którym się udało. Udało się jej wyrwać z ich miasteczka i urządzić się w stolicy. Podobno pomogli jej w tym chłopcy z zielonego renault. „Ho, ho”, mówią sąsiedzi, „ona to ma dobrze, pracuje w prawdziwym hipermarkecie, wśród tych wszystkich wspaniałych rzeczy. u nas nikt nie wybuduje hipermarketu, kto by chciał go budować dla piętnastu tysięcy ludzi bez forsy?” Patrycji udało się w życiu i to po wielokroć, na przykład z imieniem. Jej rodzice szukali dla niej imienia wśród Andżelik, Sandr, Natalii, Izaur, Nikoli – a Ewa z Marysią długo czuły się upokorzone. „Nie wysilili się nasi starzy”, stwierdziła ponuro Marysia. „Gdybym miała na imię Andżelika, od razu byłabym kimś innym”, dodawała z przekonaniem. Andżelikę na pewno spotykały w życiu romantyczne przygody, Sandra byłaby bogata, a Patrycja powinna być elegancka. Ewa pomyślała, że to całkiem możliwe, imię odgrywa przecież magiczną rolę. „Dostajesz imię i stajesz się kimś konkretnym”, myśli. „A kim jest Ewa? Nikim w tłumie Ew”.
„Patrycja na pewno cię przenocuje”, mówiła Marysia. „Patrycja będzie chciała się pochwalić, jak ma odlotowo. Jak się uprzesz, to złapiesz ją w tym hipermarkecie”.
Aby dostać się do hipermarketu, wystarczy wsiąść w tramwaj, przejechać kilka przystanków i zaraz widać, jak wyrasta z ziemi, otoczony powiewającymi flagami, otulony głośną muzyką, tak jakby co dzień było tu jakieś święto, a hipermarket miał własną państwowość, a nawet hymn.
„Więc taki jest hipermarket?”, myśli zdziwiona Ewa. Jest jak wielki hangar z falistej blachy, pomalowanej na wiele jaskrawych kolorów. „Hangar”, powtarza Ewa z rozczarowaniem. Ale wokół tłoczy się tłum ludzi, parkują wciąż nowe samochody, wielkie billboardy krzyczą, że zawsze jest coca-cola, zawsze są batoniki Mars, zawsze jest wielka obniżka cen i rozczarowanie ustępuje miejsca zaciekawieniu.
Teraz trzeba przejść długimi, wykafelkowanymi korytarzami, pełnymi butików, aby dotrzeć do serca budynku, do ogromnej hali.
Hipermarket mówi głosem megafonów. Przez megafony puszczają pogodną, rytmiczną muzykę, obiecującą nieustające święto zakupów. Niekiedy muzyka na chwilę cichnie i optymistyczny męski tenor na zmianę z damskim sopranem wymieniają najniższe ceny, najlepsze towary, najatrakcyjniejsze promocje.
Koło butiku z ciuchami Ewa myśli: „Nie mam ani jednej ładnej sukienki”. Przy wystawie pełnej butów wzdycha: „Mam tylko stare tenisówki”. Na widok sklepu z walizkami przypomina sobie, jak zszywała rozdarcie z boku starej torby. Perfumeria dotkliwie dała jej odczuć, o ile można być ładniejszą, gdy użyje się kremów i pudrów. Markowy sklep z dżinsami uprzytomnił, że już ledwie dopina ostatni guzik u swoich: „Pewnie cię to gniecie, Ono”.
Oglądając wystawy, nie może pojąć, jakim cudem powiewna sukienka z cienkiego materiału na ramiączkach może kosztować osiemset sześćdziesiąt złotych. „Cała moja pensja u Grubego”, myśli. Kto i dla kogo zrobił buty na tych wysokich, cieniutkich szpilkach za tysiąc pięćset i jak można w nich chodzić? Czy naprawdę istnieją kobiety, które bez drżenia rąk mają odwagę wetrzeć w twarz krem za trzysta siedemdziesiąt pięć złotych?
– Tu można zginąć, Ono. Wejdziesz i od razu chcesz mieć wszystko, co zobaczysz. To nie jest w porządku – mówi półgłosem.
Pomyślała, że gdyby przystała na propozycje Andrzeja lub jego matki, mogłaby wchodzić do tych sklepów z kartą kredytową lub z portfelem z prawdziwej skóry wypełnionym gotówką i kupować, kupować…
– Nie, nie – szepnęła. – Albo ja tu mam coś do powiedzenia, albo hipermarket.
Ono poruszyło się gwałtownie, więc dodała uczciwie:
– Tak, ty też, ty też masz coś do powiedzenia. Ruszyła naprzód. W wielkiej hali panował tłok. Aby dojść do działu spożywczego, musiała przemaszerować przez mnóstwo stoisk. Gdy dotarła do pieczywa, była spocona i nieszczęśliwa. Uprzytomniła sobie, że nie stać jej na rzeczy, które kupują normalni ludzie, że nie ma kolorowej pościeli, jej poduszka jest zbita, twarda i płaska jak naleśnik, nigdy nie nosiła firmowych stringów i francuskich biustonoszy, jej wszystkie T-shirty są wypłowiałe, a jedyny top już wyblakł od częstego prania; nigdy w życiu nie była nad morzem, żeby popływać na przezroczystym materacu w kształcie fotela, nie ma też modnego kostiumu kąpielowego. Nie miała szansy przekonać się, czy w puchatym szlafroku frotte wyglądałaby jak Julia Roberts. Nie posiedzi pod tym kolorowym parasolem, aby wypić coca-colę z lodu przy białym ogrodowym stoliku. Nie położy na swoim tapczanie tego puchatego koca w niezwykłym kolorze. Nie będzie mieć w oknach powiewnych, marszczonych firanek, upiętych jak na zdjęciach w kolorowych magazynach.
Na stoisku z pieczywem wybrała bułkę za trzydzieści groszy, nie wiedząc, na którą z kilkudziesięciu rodzajów się zdecydować – i żuła ją powoli, myśląc o tym, że jest malutką szarą myszką, schwytaną w wielką, przeszkloną i błyszczącą pułapkę hipermarketu.
Miała szczęście. Patrycja właśnie nadjeżdżała na wrotkach. Wyglądała jak królewna w króciutkim, czerwonym fartuszku w grochy i w takiej samej opasce na włosach. Bez przerwy się uśmiechała. „Musi się uśmiechać, przecież ma to wszystko na co dzień”, pomyślała zazdrośnie Ewa.
Dziewczyna jechała ku niej, rozglądając się wokół, podjeżdżając do klientów sprawiających wrażenie zagubionych lub szukających czegoś.
– Patrycja – powiedziała półgłosem, pociągając ją za fartuszek. – To ja, Ewa.
Patrycja spojrzała na nią z góry, gdyż wrotki podwyższały ją i wykrzyknęła:
– Kurwa, co tu robisz?
W tej samej chwili przytknęła dłoń do ust i szepnęła:
– Po premii, jak mnie ktoś usłyszał i doniesie.
– Przyjechałam, no i… wiesz… Mogłabyś mnie przenocować? Jedną noc albo dwie?
Patrycja kręciła się w kółko i znowu szepnęła:
– Nie mogę tak stać koło ciebie, udawaj, że coś kupujesz… Oglądaj te margaryny. A potem idź prosto do stoiska z serami, potem do alkoholi, a za garnkami skręć w lewo, wejdź w alejkę i czekaj przy rybkach. Za pół godziny mam kwadrans przerwy.
„Przy rybkach?”, zastanawia się Ewa, ale rusza przez ogromną halę, szukając serów. Są. Półokrągła lada z przeszklonymi witrynami – i sery. Dziesiątki serów. Sto rodzajów albo i więcej.
– Po co komu tyle serów? – dziwi się. W jej mieście, w sklepie Grubego, były tylko trzy: biały krowi, żółty twardy i topiony do smarowania. Pewnego dnia Gruby sprowadził dziwny, miękki ser, uginający się pod palcami i obie z Marysią uczciwie ostrzegały zaprzyjaźnionych klientów: „Nie kupujcie, bo śmierdzi”. I śmierdział. W końcu zaśmierdział się całkiem i Gruby nigdy więcej go nie sprowadził. A tu śmierdziały prawie wszystkie. Musiały być zepsute. Spojrzała na ceny: niektóre były droższe niż szynka. Westchnęła.