Изменить стиль страницы

– Jesteśmy w brzuchu wieloryba – mówi Ewa, rozglądając się po dworcu.

Ruchome schody. Zepsute. „Tak bardzo chciałam się nimi przejechać”, myśli z żalem i wspina się do góry. Wychodzi przed dworzec. Widzi lśniące bryły bardzo wysokich, kolorowych biurowców, w których przegląda się pochmurne niebo – i wszechobecny stukot tramwajów. „Tramwaje”, myśli Ewa. „Marzenie mojej mamy: prawdziwe miasta to takie, w których nocą budzi ludzi stukot tramwajów”.

Niespiesznie idzie ulicami, choć wokół niej wszyscy gdzieś pędzą, niekiedy ją potrącając, czasem ktoś syknie, zirytowany tym, że musi ją wyminąć.

To miasto nie mówi, lecz huczy; to wielka orkiestra symfoniczna, która uparła się grać równocześnie wiele różnych utworów. A dyrygenta nie widać. Może się spóźnia, a może nigdy nie przybędzie. Wydaje się, że ludzie poruszają się w przyspieszonym rytmie, nie chodzą, ale mkną; obcasy ich butów nie są w stanie wygrać żadnej dającej się rozróżnić melodii, za dużo tych butów i za dużo aut, które wszystko zagłuszają. Wśród wizgu, wycia, donośnych miauknięć, sapnięć i pisku wybijają się agresywne sygnały karetek pogotowia i policyjnych aut. „Czy tu wciąż umierają ludzie? Czy policja musi bez przerwy za czymś gonić i czegoś pilnować?”, myśli Ewa z niepokojem.

Ono cały czas kopie, przewraca się, zaciska piąstki, nerwowo ziewa, jakby brakowało mu tlenu.

– Cśśśśś… – szepcze Ewa. – To pewnie tylko jakieś ćwiczenia, pewnie te karetki i policyjne wozy tylko trenują. Nie może tylu ludzi naraz wołać pomocy lekarza lub policji. Ćśśś… uspokój się, nic ci nie grozi, to tylko miasto. Duże miasto.

Napierające ze wszystkich stron budynki, wąskie i wysokie, jedynie patrzą, ale nic nie mówią, jakby wiedziały, że i tak nikt ich nie usłyszy.

Pałac Kultury wciąż nachyla się nad miastem i chce przemówić w jakimś obcym języku, ale głos został mu odebrany. Lśniące bryły wielkich biurowców odbijają światło, lecz pochłaniają dźwięki i już ich nie oddają. Są błyszczące, lecz martwe.

– Nie zrozumiem mowy tego miasta – mówi Ewa. – Ono, słuchaj jej, ale nie próbuj zrozumieć, to daremne…ile sklepów, wszędzie sklepy! „Mamie byłoby tu o wiele gorzej, choć wciąż marzy o wielkim mieście. Byłoby jej żal wielu rzeczy, których nie może kupić i codziennie by o tym mówiła. Mama byłaby tu nieszczęśliwa, choć nic o tym nie wie i to dobrze, bo może hodować swoje marzenia. A ja wciąż nie mam żadnych marzeń. Bo ty nie jesteś moim marzeniem, Ono, ty jesteś moim przypadkiem, na który się zgodziłam”.

Na jednym z chodników siedzi kobieta z małym dzieckiem. „Odpoczywa czy żebrze?”, zastanawia się Ewa.

– …nie tu. Tu nie wolno. Odstraszasz klientów, idź, bo zawołam policję – powtarza barczysty mężczyzna w garniturze, nachylając się nad nią, ale ona nie rozumie. Karmi dziecko kawałkiem bułki, wpychając mu ją do buzi. Dziecko ma czkawkę i rozgląda się wielkimi, czarnymi oczami. „Co robicie, gdy jest zima?”, myśli Ewa i idzie dalej.

Na ulicach tego miasta króluje coca-cola. Jest wszędzie. Prawdziwa – w ulicznych budkach, na wózkach, wystawach, w torbach przechodniów – i na wielkich reklamach.

„Zawsze coca-cola”, myśli Ewa i przypomina sobie opowieść babci Ireny.

Zawsze coca-cola:

– …nie, no skądże, w ogóle jej wtedy u nas nie było, była tylko tam, za mityczną żelazną kurtyną, ale wciąż o niej słyszeliśmy i wydawała się nam czymś niezwykłym, niedoścignionym, była ucieleśnieniem marzeń, wolności, pięknego życia. Ona, coca-cola. Istota żeńskiego rodzaju, ale z boskimi przymiotami. Tęskniliśmy do niej.

Nikt z nas nie wiedział, jak wygląda, więc wyobraźnia podpowiadała nam, że musi być niezwykła, wielka, wspaniała, obezwładniająca. Czuliśmy, że w cudowny sposób odmienia ludzi; wystarczy jeden łyk, aby stać się kimś innym. Lepszym.

Byłam w szkole podstawowej – ostatnia klasa? – gdy do Polski trafiła objazdowa wystawa OTO AMERYKA.

– Jedziemy – powiedziała nasza pani. – Cała szkoła pojedzie, musicie zobaczyć, dlaczego amerykański styl życia jest gorszy od naszego, jak upodlił człowieka i co z niego robi. Dlaczego w socjalizmie żyjemy godniej.

Wystawa była w Krakowie, w muzeum. Choć szkoła wykupiła wcześniej bilety, trzeba było stać w długiej kolejce. Chyba każdy marzył o tym, by zobaczyć, jak Ameryka upodliła ludzi. Tłum cisnął się podekscytowany i odnosiło się wrażenie, że kolejka nie będzie miała końca.

Weszliśmy po paru godzinach, a oczekiwanie wzmogło naszą ciekawość. Byliśmy głodni wrażeń, Ameryki, coca-coli – i zwykłej bułki, bo staliśmy w kolejce od południa, a wcześniej tłukliśmy się dwie godziny zdezelowanym autobusem.

Już od wejścia przywitała nas hałaśliwa, rytmiczna muzyka. Dziwna muzyka. Inna niż ta, którą znaliśmy do tej pory. Pobudzająca i zmuszająca ciało, aby zaczęło podrygiwać w jej rytm, bez udziału woli. Początkowo stawialiśmy opór, ale niespostrzeżenie zaczęliśmy przegrywać z tym zaraźliwym rytmem. Więc podrygiwaliśmy. Wszyscy. Cała nasza klasa. Cała szkoła. Dziesiątki innych szkół i mnóstwo poważnych, dorosłych ludzi.

– Rock and roll. Tego słucha amerykańska dzicz – zaczęła przewodniczka w zielonej, zetempowskiej bluzie, ale jej noga zaczęła rytmicznie podrygiwać. Usiłowała to powstrzymać i nie mogła. Jedna jej noga tańczyła, a druga stała prosto, na baczność.

Nikt z nas nigdy nie słyszał takiej muzyki. Nigdy.

„Hej, babariba, hop, babariba, ouuh, babariba, uuuh, babariba…”

Babariba schwyciła nas w swoje ramiona i mocno trzymała. Zwiedzający przesuwali się powoli wzdłuż przeszklonych szafek z eksponatami, a ich nogi podrygiwały do tego dzikiego, cudownego rytmu. Kolejka powoli zamieniała się w żywego węża, drgającego w jednym takcie.

– Ta muzyka ma swoje korzenie w muzyce amerykańskich niewolników. Biali panowie zabrali im wszystko, nawet ich muzykę – mówiła monotonnie przewodniczka, a jej noga drgała, dłonie rytmicznie zaciskały się i rozwierały, słowa bezwiednie wkraczały w rytm rock and rolla i stawały się jego częścią.

Sznur zwiedzających powoli, niespostrzeżenie, lecz coraz mocniej zarażał się rock and rollem. To była epidemia. Ba, to była pandemia.

– Pistolet – powiedziała przewodniczka.

W pustej przeszklonej witrynce leżał samotny pistolet.

– W Ameryce ludzie codziennie do siebie strzelają i zabijają się bez powodu. Trwają tam uliczne wojny gangów i wciąż nasila się przemoc.

W mocny, gorący rytm rock and rolla płynnie wtargnęły te wyobrażone przez nas pistoletowe strzały.

– Pif-paf! – powiedział ktoś ze zwiedzających z emocją w głosie.

– Pif-paf! Hej, babariba! – odpowiedział ktoś inny.

– Hej, babariba! – wrzasnęli pozostali.

– Krawaty – oznajmiła przewodniczka. – Spójrzcie, jakie krawaty noszą amerykańscy mężczyźni. Ameryka jest pełna świństw, Ameryka jest nieprzyzwoita, nikt nie szanuje tam ludzkiej godności. Dziewczynki, proszę odwrócić głowy…

Witryna z krawatami porażała wzrok jaskrawymi kolorami. Z każdego krawata dumnie prężyła ciało naga kobieta z gigantycznym biustem.

– Hej, babariba! – wrzasnął ktoś dyszkantem i żywy, rozedrgany rock and rollem wąż podchwycił natychmiast:

– Hej, babariba! Ouuuh, babariba!

– Długopis – powiedziała przewodniczka. – Amerykanie są leniwi, nie chce się im pisać, więc wymyślili długopisy i to z nieprzyzwoitymi rysunkami.

Wąż przylgnął do witryny. Na wąskich, niewielkich długopisach znów wyginały się gołe kobiety.

– Uczniowie piszą tym wypracowania – powiedziała ze wstrętem przewodniczka, a jej biust zafalował w rytm rock and rolla.

– Hop, babariba! – odkrzyknęła kolejka z tęsknotą w głosie, zacierając ręce poplamione zwykłym atramentem, czerpanym jeszcze z buteleczki.

Wąż wił się, oglądając teraz zapalniczki zippo i kolorowe jednorazówki („Nie umieją wyprodukować porządnych zapałek”), kajdanki („Policja może tam aresztować kogo chce i kiedy chce”), kolorowe koszule z rozebranymi kobietami, a także koszule w kwiaty, w pawie, w ptaki, rybki lub niepojęte, pseudopicassowskie mieszaniny wzorów („Amerykanie są nieprzyzwoici, nie mają moralności, co widać nawet na ich koszulach”), puszki z zupą pomidorową („Klasa robotnicza, wykorzystywana przez kapitalistów, haruje od świtu do nocy i nie ma czasu gotować”), fraki z cylindrami („Codzienny ubiór kapitalisty”), grube, brązowe cygara („Papierosy są dla ubogich, cygara dla bogaczy”), tablice reklamowe („Reklama chce wam wmówić, żebyście kupili za duże pieniądze to, czego nie potrzebujecie, reklama wyprzedza popyt, kłamie i oszukuje ludzi pracy”).